Skontaktuj się z nami!   +48 511 991 135

Dropkick Murphys, irlandzki punk prosto z Bostonu [wywiad i zdjęcia]


Źródło: www.dropkickmurphys.com, fot. Kerry Brett

Podczas ostatniej europejskiej trasy Dropkick Murphys, która miała miejsce w marcu i kwietniu 2008, postanowiłam skorzystać z okazji i wybrać się na jeden z koncertów, aby pogadać z legendą amerykańskiego punk rocka.

Scruffy Wallace, z którym rozmawiałam, pozytywnie mnie rozczarował. Niestety, wcześniejszy kontakt z managementem zespołu to była istna droga przez mękę… Kupa uzgodnień i ustaleń, ściśle ustalone reguły spotkania, zakaz robienia zdjęć podczas wywiadu, nieuprzejmość managementu – takie działania bardziej pasują do dyskotekowo-popowej gwiazdy niż punkowej kapeli z 12-letnim stażem. Na szczęście Scruffy to wyluzowany, imprezowy i sympatyczny gość z Bostonu (fotki podczas wywiadu w końcu zrobiłam :-). Scruffy wyznał, że jestem pierwszą osoba z Polski, która zdecydowała się pogadać z zespołem. Przeczytajcie, co Scruffy ma do powiedzenia o ostatniej płycie, komercyjnym sukcesie punkowej kapeli, zmianach jakie zaszły w ich muzyce przez 12 lat bycia na scenie, bostońskich kapelach hc/punk, tatuażach i polskich alkoholach.

Zaczynaliście grać w piwnicy. Teraz jesteście jedną z najbardziej rozpoznawalnych amerykańskich punkowych kapel. Czy nadal jesteście tymi samymi ludźmi, co 12 lat temu?

Scruffy Wallace: Na pewno sporo się zmieniło przez te lata. Na pewno nie jesteśmy już tacy sami jak kiedyś. Każdy człowiek się zmienia. Ale są rzeczy, które pozostały takie same. To, że zmieniliśmy się jako ludzie, nie znaczy, że gramy inaczej. Nadal piszemy piosenki, jakie chcemy napisać; gramy muzykę, jaką chcemy grać; dajemy ten sam show na scenie. Na pewno nie uważamy się za gwiazdy rocka, za kogoś lepszego od innych ludzi. Jesteśmy po prostu grupką normalnych gości, którzy robią muzykę, dobrze się przy tym bawiąc.

Wasz sukces nie ogranicza się tylko do sceny hardcore/punk. Osiągnęliście również sukces komercyjny….

– Rzeczywiście. Ostatnio mieliśmy doświadczenia z tym związane. Piosenka z naszego ostatniego albumu, „I’m Shipping Up To Boston”, została wykorzystana w filmie Martina Scorsese „Infiltracja”. Ten sam kawałek stał się hymnem Red Soxów w rozgrywkach baseballowych World Series 2007. Te dwa zdarzenia dały możliwość ludziom, którzy normalnie nie wiedzieliby, kim jesteśmy, usłyszeć naszą muzykę. Uważamy, że mieliśmy szczęście, że trafiła nam się taka okazja.

W Europie ludzie związani ze sceną hardcore/punk uważają, że komercja i punk rock raczej do siebie nie pasują. Czy uważasz, że mimo komercyjnego sukcesu, który osiągnęliście, pozostajecie wiarygodni dla europejskich fanów?

– To nie jest tak. My nadal jesteśmy tym, kim byliśmy. Tak jak mówiłem wcześniej, robimy to samo i gramy to, co chcemy grać. Po prostu teraz coraz więcej ludzi zna naszą muzykę. Mieliśmy okazję zrobić coś jeszcze i wykorzystaliśmy to. Nie sądzę, żeby to miało jakieś znaczenie dla ludzi ze sceny hardcore/punk, którzy już nas słuchają. Tak myślę.

All Bar (wokalista DM – przyp. red.) podczas czatu na stronie Synthesis.net podkreślał: „Komercyjny sukces na pewno jest ważny, ale nie jest to jedyny cel naszego zespołu.” Co jest więc dla was głównym celem?

– Robić muzykę i dobrze się przy tym bawić. Jesteśmy szczęściarzami, że żyjemy z robienia muzyki. Szczególnie w dzisiejszych czasach, kiedy jedni robią muzykę za darmo, inni znowu kradną muzykę. Dla nas to bardzo ważne, żeby robić dalej to, co robimy teraz. I jeszcze móc się z tego utrzymać. Niektórzy muzycy jeżdżą wypasionymi furami, mieszkają w willach. My nie. Ja mieszkam w małym mieszkaniu w Dorchester.

Ile masz pokoi?

– Tylko jeden. Nie żyjemy jak gwiazdy, bo po prostu tacy nie jesteśmy. Wszyscy pochodzimy z klasy robotniczej i staramy się o tym nie zapominać. To, że nasza muzyka została wykorzystana w komercyjnym filmie, nie znaczy, że chcemy być milionerami. Ja osobiście nie chcę. Wolę się dobrze bawić, mieć swoje małe mieszkanko, podróżować po świecie i robić muzykę. I właśnie to teraz robię. To jest mój cel. A celem naszego zespołu jest po prostu robienie dobrej muzyki. To wszystko. Nie milion dolarów, nie komercyjna muzyka dla mas… Chcemy cały czas kontynuować to, co robimy teraz.

Gracie od 12 lat. Jak zmieniła się wasza muzyka przez te kilkanaście lat?

– Na pewno trochę się zmieniła. Kiedyś np. graliśmy na trzech strunach, teraz gramy na sześciu. Staliśmy się po prostu lepszymi muzykami. Ale jeśli chodzi o nasze podejście do życia, do muzyki, to niewiele się zmieniło. Jesteśmy nadal takim samym Dropkick Murphys jak 12 lat temu.

A widzisz jakąś różnicę w amerykańskim punk rocku sprzed 12 lat i tym dzisiejszym?

– Punk rock generalnie przeszedł pewna ewolucję. Gdyby zatrzymał się w miejscu, byłby nudny. Punk ma te same źródła i korzenie, ale ciągle się zmienia. Jest tysiące kapel, które grają tę muzykę, ale mimo to brzmią inaczej. 12 lat temu trudniej było zacząć, mieć kapelę. To był typowy punk rock, słuchany głównie przez dzieciaków na koncertach. Teraz to się zdecydowanie zmieniło, choć pewne trudności są i dziś. Punkowa muzyka stała się bardziej akceptowalna w społeczeństwie. I to tak naprawdę jedyna różnica.

Mieszkacie w amerykańskim mieście, a w waszej muzyce słychać wyraźne irlandzkie akcenty. Skąd zainteresowanie irlandzkim folkiem?

– Boston to bardzo irlandzkie miasto. Jesteśmy Amerykanami, ale mamy irlandzkie i szkockie korzenie. Poza tym według mnie muzyka irlandzka to tak naprawdę pierwszy punk rock.

Ponieważ co rok w dzień Św. Patryka gracie koncert w swoim rodzinnym mieście, staliście się koncertową legendą tego dnia…

– Może nie legendą… My po prostu lubimy grać te koncerty, które z roku na rok stają się coraz większe i większe. Zwykle graliśmy w rodzinnym bostońskim parku. Ale w tym roku został zamknięty, więc byliśmy zmuszeni znaleźć nowe miejsce. Przenieśliśmy imprezę do hali w Dorchester. To musiało być miejsce, w którym zmieściłoby się dużo ludzi, ponieważ na każdym koncercie jest ok. 500 osób. Mamy bardzo wielu przyjaciół i bardzo duże rodziny. Tak naprawdę to gramy ten koncert dla nich, nie dla nas. To wielka impreza dla znajomych, podczas której pijemy piwo i bardzo dobrze się bawimy. Choć jest to również bardzo wyczerpujące nie tylko dla kapeli, ale i całej załogi. Mamy dużo koncertów do zagrania, nagrania dla radia, wywiady. Często wstajemy o 5.00 i nie kładziemy się przed trzecią nad ranem. Ale to dla nas bardzo ważne grać te koncerty, bo tak jak mówiłem, one są przeznaczone głównie dla przyjaciół i rodziny, których rzadko widujemy, bo często jesteśmy w trasie. A tego dnia mamy okazję się z nimi spotkać.

Czy tak jak większość zespołów, uważacie, że wasza ostatnia płyta jest najlepsza?

– Moim zdaniem i muzycznie, i tekstowo album „The Meanest of Times” jest bardziej dojrzały w porównaniu do poprzednich płyt. Weźmy np. pod uwagę „The Warrior’s Code” – napisaliśmy wtedy jedną piosenkę, potem wpadł nam do głowy jakiś pomysł, więc napisaliśmy kolejną, następnie jeszcze jedną. I te wszystkie poszczególne fragmenty złożyliśmy w jeden materiał. Natomiast na ostatniej płycie jest jeden główny wątek tematyczny, który pojawia się od pierwszego kawałka i kończy na ostatnim. To nie 12 osobnych piosenek, ale jedna całość, której elementy są ściśle ze sobą powiązane. Płyta jest cała o tym, o czym chcemy rozmawiać i o czym chcemy śpiewać. Czegoś takiego jeszcze nie robiliśmy. I moim zdaniem tę różnicę słychać. Jeśli ktoś zagłębi sie w teksty i w muzykę dotrze do sedna. To sedno to: przyjaciele, rodzina, miłość, nasze życie i nasza śmierć. Ostatni album jest po protu o życiu. Dlatego jest według mnie zdecydowanie najbardziej dojrzały lirycznie.

A muzycznie?

– Muzycznie aż tak bardzo nie odbiega od pozostałych płyt. Punk rock i rock&roll został połączony z tradycyjnym brzmieniem dud, mandoliny czy fletu. Zsumowanie tego wszystkiego w jedno daje bardzo ciekawy efekt. Moim zdaniem na tym krążku nasz zespół brzmi najbardziej prawdziwie.

Wasze nowe płyty pojawiają się średnio co dwa lata. Czyli siódmego krążka możemy spodziewać się w 2009? Pracujecie już nad nowym materiałem?

– Pracujemy nad muzyką. Rzeczywiście płyty ukazują się co kilka lat, ale te dwa lata odstępu nie są regułą. Równie dobrze moglibyśmy szybko napisać kilka kawałków i byłby nowy krążek. Ale mamy zasadę, że dopóki nie mamy gotowego zestawu piosenek, koncentrujemy się głównie na muzyce, nie myśląc o kolejnym albumie.

Śpiewacie o życiu na ulicy, o imprezach, o zabawie. Czasem poruszacie poważniejsze tematy, jak np. wojna. Ale w waszych tekstach raczej nie ma tematów politycznych. Dlaczego?

– Łatwo jest powiedzieć: nie lubimy Busha, nie lubimy amerykańskiego rządu, nie lubimy tego, nie lubimy tamtego. Ale my nie chcemy tego robić. Nie chcemy mówić ludziom, w którą polityczna stronę powinni iść. Tak naprawdę nie mamy prawa o tym decydować. Jesteśmy tylko muzykami. Jakie ja mam prawo mówić ludziom, co mają robić? Bo pisze piosenki? Nie, to nie dla mnie. Polityczne upodobania to indywidualna sprawa każdego człowieka. Nie obchodzi nas czy ludzie głosują lub na kogo głosują. Czy idą w prawo, czy w lewo. To nie ma dla nas znaczenia. Polityka w ogóle mnie nie interesuje. Staram się trzymać od niej jak najdalej się da.

Jak wybieracie tematy do tekstów?

– Piszemy o rzeczach ważnych dla nas, o przyjaciołach, rodzinie, szacunku dla drugiego człowieka. Lubimy śpiewać po prostu o tym, czym ludzie żyją na co dzień.

Jak wygląda scena hardcore/punk w Bostonie? Czy jest tak samo rozpoznawalna w świecie jak scena nowojorska?

– Bostońska scena była zawsze bardzo silna muzycznie. Podobnie jak Nowy York. To dwa największe miasta z zadziwiającą sceną. W ogóle całe wschodnie wybrzeże to zdecydowanie miejsce dla hardcore’a. Jest kilka bostońskich kapel, których naprawdę warto posłuchać: Darkbuster, Tommy and The Terrors, Dead Before Dishonour czy Kings or Nuthin. To są zespoły różne stylistycznie. Ja je po prostu bardzo lubię. Jeśli zaś chodzi o moje ulubione kapele, to na pierwszym miejscu jest zdecydowanie Slayer. Poza tym lubię posłuchać dobrego hardcore’a, jak Sworn Enemy, Terror czy Hatebreed. Ale czasem mam też ochotę puścić Johnnego Casha. Jestem bardzo otwarty muzycznie. Nie lubię jedynie country i opery.

A znasz może jakieś polskie kapele hc/punk?

– Niestety nie.

Musisz więc koniecznie nadrobić zaległości!

– Zdecydowanie sprawdzę jakieś polskie bandy…

Jako kapela śpiewająca o imprezach, zabawie i piciu na pewno próbowałeś polskiego piwa, którego słynie z dobrej jakości na całym świecie.

– To prawda. Polskie piwo znam. Nie pamiętam już, co to była za marka, ale z wielu piw jakie piłem (a piłem go sporo), to było naprawdę świetne.

A polska wódka?

– Wódki nie lubię. Z mocniejszych trunków piję tylko szkocką whisky.

Zostawmy na chwilę muzykę i zabawę, i porozmawiajmy o tatuażach. Masz jakiegoś ulubionego tatuatora, który regularnie ozdabia twoją skórę?

– Tak. Moim tatuatorem jest Casey Davies pracujący w kanadzie. To artysta, którego cenię sobie najbardziej. Trafiłem na niego przypadkiem. Mój pierwszy tatuaż zrobił gość o imieniu Ken. Potem wyjechał, ale wcześniej przestawił mi kumpla. To był właśnie Casey. Zaprzyjaźniliśmy się i od tamtej pory to on właśnie mnie tatuuje.

Jaki jest twój stosunek do sztuki tatuatorskiej i jakie wzory najchętniej sobie tatuujesz?

– Lubię kolorowe tatuaże, które dobrze wyglądają. Ale nie tylko. Lubię też wzory czarno-białe. Na plecach mam duży czarno-biały motyw. Tatuaż to według mnie bardzo istotna rzecz. Robi się go w końcu na całe życie. Dlatego wszystkie moje tatuaże dużo znaczą. I żadnego nie żałuję. Najcenniejszy jest dla mnie wzór na ręce, który przedstawia mojego brata, matkę i babcię. Drugi, który szczególnie sobie cenię, to krzyże na drugiej ręce. Miałem przyjaciół, którzy byli w wojsku i którzy zginęli. Wtedy powstał ten wzór. Przypomina mi o nich.

Jak wygląda scena tatuażu w Bostonie? Czy macie dużo studiów tatuażu?

– Przez długi czas w Massachusetts tatuaże były nielegalne. Tatuowano więc gdzieś na uboczach, w nielegalnych studiach. Teraz to się bardzo rozwinęło. Studiów jest bardzo dużo i prezentują różny poziom. Ale jest jedno, które zdecydowanie wybija się ponad wszystkie. Regeneration Tattoo to według mnie najlepsze studio w Bostonie.

Amerykańskie kapele punkowe są zdecydowanie bardziej wytatuowane niż np. polskie. Czy tatuaże są istotne w punkowym stylu życia?

– Pewnie zależy dla kogo. Wydaje mi się, że wcześniej kapele tatuowały się, bo takie zdobienie ciała było tematem tabu, czymś robionym w „podziemiu”. A to jest ściśle związane ze sceną. Ale dziś jesteś bardziej punkrockowy, jeśli nie masz żadnych tatuaży. Tatuaże stają się coraz bardziej popularne i akceptowalne. Tak samo jak muzyka. Na scenie, wśród muzyków, widać bardzo dużych dobrych prac, ale widać też bardzo dużo gówna. Zdecydowanie najbardziej popularny jest styl tradycyjny: różnego rodzaju czaszki, wisienki, gwiazdki itp.

Czy tatuujesz się również w znanym hardcore’owym studiu Hardcore NYC? Jak oceniasz jakość tatuaży, które tam powstają?

– Vinnie Stigma ( współwłaściciel studia – przyp.red.) jest naszym przyjacielem. To są świetnie goście. Bardzo ich lubię. Zawsze się spotykamy, kiedy jestem w Nowym Yorku. Ale nie tatuuję się tam, więc trudno mi powiedzieć cokolwiek o ich pracy i tatuażach.

Rozmawiała Kaśka

 

Dropkick Murphys

Wszystko zaczęło się w Bostonie 12 lat temu w jednej z miejskich piwnic. Zespół Dropkick Murphys powstał z inicjatywy Kena Casey, wokalisty i gitarzysty. Szybko jednak z grupki przyjaciół grających tylko dla zabawy stali się jednym z najbardziej rozpoznawalnych amerykańskich zespołów punk rockowych. Jak sami przyznają, w ogóle się tego nie spodziewali. Ich muzyka – melodyjny, uliczny, celtycko-irlandzki punk rock – zyskała popularność i wielu zwolenników, których zresztą ciągle przybywa. W 1998 nagrali swój pierwszy album „Do or Die”. Potem, średnio co dwa lata pojawiały się następne: „The Gang’s All Here” (1999), „Sing Loud Sing Proud” (2001), „Blackout” (2003), „The Warrior’s Code” (2005). Ich ostatni album „The Meanest of Times” (2007) sprzedał się szybciej niż wszystkie dotychczasowe, a Dropkick Murphys zaczęli być rozpoznawalni nie tylko na światowej scenie hardcore/punk, ale również wśród osób, które mają z tego typu muzyką niewiele wspólnego. Wszystko za sprawą kawałka „I’m Shipping Up To Boston”, który stał się fragmentem ścieżki dźwiękowej do nominowanego do Oscara filmu Marka Scorsese „Infiltracja” oraz hymnem bostońskich Red Soxów w rozgrywkach baseballowych World Series 2007. Ostatnia płyta DM trafiła na amerykańskie listy przebojów, a członkami zespołu zainteresowała się prasa, telewizja i radio.

Dropkick Murphys tworzą: Al Barr – śpiew (głos niski), Mark Orell – gitara, James Lynch – gitara, Ken Casey – gitara basowa, śpiew (głos wysoki), Tim Brennan – mandolina, gitara akustyczna, akordeon, flet, Scruffy Wallace – dudy, Matt Kelly – perkusja.

Więcej o kapeli na stronie: www.dropkickmurphys.com

Losowe zdjęcia

copenhagen_ink_festival_2012_17_20120529_1172773867 konwencja_tatuau_w_budapeszcie_2011_20110326_1048939317 byaz_charkw_20091020_1471468354 tattoo_konwent_gdansk_2012_-_tatuaze_48_20120814_1234897571 minority_20100502_1991189922 46151933_356951604877284_546061235775340544_n 46510377_1980812248633764_1566241244181430272_n 22450051_1459594964130983_1083908964212315806_n warsztat_1305-4-of-105