Skontaktuj się z nami!   +48 511 991 135

Roman – punkowiec z maszynką [wywiad]


Mimo iż tatuuje od ponad 14 lat, w Polsce nie jest zbyt znany. Dużo podróżował i nie udzielał się na rodzimej scenie. Teraz zamierza to zmienić. Tym bardziej, że ma plany, aby osiąść w kraju, przynajmniej na jeden sezon. Przedstawiamy Romana, współzałożyciela białostockiego studia Easy Side Ink oraz tatuatora w krakowskim Rock’n’Ink, twórcę kolorowych portretów utrzymanych w konwencji horror i basistę zespołu Neuropathia.

Roman pochodzi z Mazur, z małej miejscowości Ełk. Zaczął tatuować jak miał 18 lat. W czerwcu ubiegłego roku, po licznych europejskich wojażach i trzyletnim pobycie w Irlandii, otworzył własne studio w Białymstoku. Od pięciu miesięcy tatuuje też w nowym krakowskim studiu – Rock’n’Ink.
W międzyczasie gra na basie w Neuropathii, która wydaje właśnie nowy materiał. Jest mocno związany ze scenę hc/punk, na której udzielał się w kilku kapelach. Ma sporo do powiedzenia i na temat muzyki, i na temat polskiej sceny tatuażu. Krótki wywiad przerodził się w ponad godzinną ciekawą rozmowę. Poniżej jej efekty.

Gdzie i kiedy zacząłeś tatuować?
Roman: Moja historia z tatuażem zaczęła się w Ełku. Była tam bardzo silna scena subkulturowa – dużo punkowców, metalowców, crustowców. To było kiedyś wręcz zagłębie crust punka. W wieku 14-15 lat dowiedzieliśmy się, że w Białymstoku ktoś tatuuje. Pojechałem tam zrobić sobie tatuaż. Okazało się, że tatuatorami byli skinheadzi, którzy prowadzili też sklep z glanami. Było śmiesznie. Ale kiedy zobaczyłem, jak tatuują, stwierdziłem, jak pewnie każdy tatuator, że sam też mogę to robić, że nie jest to wcale skomplikowane. Tym bardziej, że talent do rysowania miałem od dziecka. Zobaczyłem, na czym mniej więcej polega tatuowanie i tak się zaczęło. Pomogli mi starsi koledzy punkowcy, którzy już wtedy robili tatuaże w pierwszych warszawskich studiach. Bardzo pomógł mi też Bazyl z Olsztyna. Początki były ciężkie, co tu dużo mówić. Ciężko było zdobyć igły, barwniki. Profesjonalne maszynki kupiliśmy od Piotra Żurawskiego. Parę osób zrzuciło się na sprzęt, a ja odrobiłem to znajomym w tatuażach. To było jakieś 14 lat temu.

Czyli koledzy kupili ci maszynki, a ty ich za to dziarałeś?
– Dokładnie! Pierwszy rok robiłem tatuaże maszynka z silniczka. Miałem dużo szczęścia, bo tatuażem zainteresował się wtedy również mój kolega ze szkoły. On narobił znajomym najwięcej buraków. Ja patrzyłem na to trochę z boku. Dopiero później sam zacząłem tatuować, ale wtedy tatuaże już zaczęły wychodzić. To był dramat – zrobienie 15-centymetrowego tatuażu zajmowało 3-4 godziny, jak nie więcej. Tak naprawdę zaczęło się coś dziać, jak sprowadziliśmy profesjonalny sprzęt. Oczywiście cały czas tatuowałem w domu.

Kiedy zacząłeś pracę w studiu?
– Pierwsze studio – Canoe Tattoo – otworzyłem w Białymstoku mając 20 lat. To było 12 lat temu. Istniało niecały rok. Padło, bo nie mieliśmy klientów. Nie było wtedy w Białymstoku zainteresowania tatuażem. To były czasy, kiedy ludzie przychodzili do studia, pytali o tatuaże, oglądali wzory, ale rzadko je robili. Prowadziłem to studio z kolegą z Ełku. Oprócz lokalu musieliśmy więc wynajmować też mieszkanie i żyć za zarobione pieniądze. Było ciężko. A nie mieliśmy wysokich cen. Istniały jeszcze wtedy dwa studia, powiedzmy nie najwyższej klasy. Klimaty: dres, dyskoteka, starsi panowie w skórzanych  kurtkach, niezaangażowani w żadną scenę.   I ludzie z tych studiów pytali mnie, dlaczego tak tanio tatuuję. Ja uważałem, że jeżeli robię tatuaż 40 minut, to nie nie ma sensu, abym zdzierał pieniądze z klienta. Sugerowali mi, że powinniśmy się solidaryzować w cenach. Odpowiadałem: „Niekoniecznie, bo w jakości też się nie łączymy, to czemu mielibyśmy się łączyć w cenach?”
Mimo iż studio przestało istnieć, wystartowaliśmy jeszcze pod tą nazwą na pierwszym festiwalu tatuażu w Polsce w warszawskiej sali kongresowej.

Jak było?
– Zdobyłem tam drugie czy trzecie miejsce w tatuażu dnia, co było dla mnie szokiem, bo przyjechałem tam tylko z zasilaczem, dwoma czy trzema maszynkami i skromnym portfolio. A pamiętam Amerykanów, Niemców, Szwajcarów wchodzących z niekończącym się ciągiem stalowych waliz i masą sprzętu. Na festiwalu było ok. 35 studiów zagranicznych. To była wielka feta. Wydarzenie nieporównywalne z obecnymi imprezami w Polsce. Może Tattoofest trochę pod to podciąga, ale to jeszcze nie to.  Pamiętam, jak Waldi chciał nam wtedy sprzedać swoje barwniki. Chciał puścić je, jego zdaniem, bardzo tanio, bo za 1200 zł. A to była I połowa lat 90-tych i z kasą ciężko. Odpowiedziałem: „Tak Waldi! Spoko! Tylko sięgnę do kieszeni, ale nie wiem, czy będziesz miał wydać :-).
Tamta nagroda utwierdziła mnie w przekonaniu, żeby nie zajmować się niczym innym.

A czym jeszcze się wtedy zajmowałeś?
– Grafiką komputerową. Próbowałem pracować jako grafik w 2-3 miejscach, ale nie mogłem się tam odnaleźć. Stwierdziłem więc, że albo zajmę się profesjonalnie tatuażem, albo muszę iść w stronę grafiki, ale inaczej do tego podejść. Nie mogłem jednocześnie łączyć i tego, i tego.

Co robiłeś po zamknięciu Canoe Tattoo?
– Dokładnie już nie pamiętam. Na pewno na jakiś czas wróciłem do Ełku. Stamtąd bardzo często jeździliśmy do Berlina czy Hamburga. Typowe punkowe czasy. Oczywiście cały czas tatuowałem. W międzyczasie urodził mi się syn, więc trzeba było się nim zająć. Po paru latach znowu wróciłem do Białegostoku. Oprócz takich wyjazdów na miesiąc-dwa do Londynu, Niemiec czy Belgii, dalej tatuowałem w domu. Później wyjechałem do Irlandii i tam zdecydowałem, że zostanę na dłużej. Miało być parę miesięcy, a nie wiedzieć kiedy, zeszło nam tam trzy lata. Jak wiedziałem, że już będę wracał do Polski, padła od znajomego propozycja stworzenia sklepu Jazgot i studia tatuażu w Białymstoku. Oficjalne otwarcie było w czerwcu tamtego roku. Zorganizowaliśmy z tej okazji koncert, gdzie grała moja kapela, a także lokalne hardcorowe i punkowe zespoły. To był duży sukces, zjawiło się około 270 osób. Jak na koncert lokalnych kapel, to było naprawdę fajne wydarzenie.

Po warszawskiej konwencji przestałeś jeździć na tego typu imprezy. Czemu?
– Byłem jeszcze później na jakichś konwencjach. Raz ze studiem Sigil z Łodzi, w którym jakiś czas pracowałem, raz ze sklepem Good Times z hardcorowymi ciuchami. Potem jeszcze gdzieś się pojawiłem, a dalej to już była tylko zagranica. Moim zdaniem późniejsze imprezy, które odbywały się w hali Torwaru, nie były ciekawe. Niby wielkie fety w wielkich halach, a tak naprawdę rozdawano tam nagrody między sobą. Nie chciałem tam startować. Po prostu nie widziałem sensu. Dopiero teraz, po powrocie z Irlandii stwierdziłem, że gdzieś tam pokażę się na nowo. Jak chcę spędzić tu trochę czasu, to muszę się pokazywać. Ale i tak będę stawiał na festiwale zagraniczne. Nie jestem pewien, czy pokaże się w Gdańsku. Zajrzę raczej na Tattoofest i myślę o wyjeździe na konwencję do Warszawy we wrześniu. Teraz jedziemy do Holandii. W międzyczasie będzie jeszcze Lwów. I to chyba wystarczy, bo bardzo ciężko jest jeździć na festiwale co miesiąc. To trochę kosztuje, a pakowanie i rozpakowywanie sprzętu, organizacja i przejazd są męczące. Poza tym zabiera to sporo czasu. Tym bardziej że współprowadzę jeszcze studio East Side Ink w Białymstoku.

Czemu nie interesuje cię konwencja w Gdańsku?
– Tak naprawdę nie przepadam za Gdańskiem. Jak byłem młody, jeździłem tam bardzo często z matką na wakacje. Ale wiem, jak wygląda Gdańsk w tym momencie. Jest tam dużo dresów i skinheadów. Nie wiem, jak ten festiwal będzie tam odebrany. Mnie na przykład drażnią festiwale tatuażu, na których wystawiają się nazistowskie studia, przychodzą skinheadzi i są niepotrzebne spięcia i awantury. Poza tym chcę spędzić trochę czasu z dziewczyną, a na pewno będziemy mieli tu na miejscu w wakacje dużo pracy. Niektóre rzeczy trzeba więc sobie odpuszczać. Może pojedziemy do Gdańska jako odwiedzający, żeby zobaczyć, co się tam będzie działo.

Co robiłeś przez trzy lata w Irlandii?
– Od początku tatuowałem w studiu Snakebite w Dublinie, gdzie teraz pracuje Paweł (Lewy). Ja już tam pracowałem, kiedy przyjechał Paweł ze swoim znajomym i pytali u nas o pracę. Od razu jak weszli, zorientowałem się, że to Polacy. Polskich hardcorowców łatwo poznać. Szef zapytał, czy podoba mi się portfolio Pawła. Zaczął pracę, bo przewyższał poziomem Irlandczyków.

Jak ma się w Irlandii scena hc/punk?
– Irlandia jest bardzo słaba, jeśli chodzi o scenę. Koncerty zdarzają się sporadycznie, a jeśli już, występują na nich głównie lokalne bandy. Wystarczy posiedzieć tam trzy miesiące, a zna się je wszystkie. Od czasu do czasu zdarza się koncert Sick Of It All czy Napalm Death. Owszem, jest tam scena podziemna i trochę małych, niezależnych koncertów, ale grają zwykle mało znane kapele z kiepskim nagłośnieniem. Po dziesiątym koncercie znasz wszystkich ludzi ze sceny, bo w całym Dublinie jest ich może z 50 osób. Jak jedna wielka rodzina.
Myślę, że głównym problemem jest to, że nie ma tam sal na próby. Wynajęcie garażu i rozpoczęcie gry to dramat. Ceny są bardzo wysokie. Jeżeli masz grać raz czy dwa razy w tygodniu i płacić za to 300-400 euro, to się w ogóle nie opłaca. Do tego musisz sobie ten garaż sam zabezpieczyć i mieć swój sprzęt. Generalnie kapele próbują tam w specjalnych salach na próby, gdzie płaci się 100 euro za godzinę. Dlatego, jak chce się zacząć grać w Dublinie, trzeba najpierw zainwestować parę tysięcy – wynająć dom, wyposażyć go. Poza tym bardzo kłopotliwe jest tam dwa razy w tygodniu zebrać 4-5 ludzi na próbę. Ludzie pracują zwykle w nienormowanym czasie pracy, w pubach, barach czy studiach tatuażu.

Po powrocie z Irlandii otworzyłeś studio East Side Ink w Białymstoku i prawie jednocześnie rozpocząłeś pracę w krakowskim studiu Rock’n’Ink. Jak godzisz pracę w dwóch studiach?
– W zasadzie nie tatuuję w East Side Ink. Na stałe pracuje tam dwóch tatuatorów i dobrze sobie radzą. Ja przeniosłem się do Krakowa, tu mieszkam i tu pracuję. Białystok odwiedzam, jak mam wolny czas. Mam tam swoich klientów i to z nimi się umawiam. Czasem skuszę się też na jakiś ciekawszy projekt. Ale rzadko. Podróż z Krakowa do Białegostoku zajmuje pół dnia. Staram się więc to ograniczać. Poza tym pracuję w Krakowie sam, bo ciągle czekamy na drugiego tatuatora. Może jak już do nas dołączy, będę miał więcej czasu na tatuowanie w Białymstoku.

Twój styl to dużo kolorowych, ociekających krwią portretów. Skąd taki kierunek?
– Na pewno kształtował się latami. Na początku była biomechanika, abstrakcje, potem rzeczy z pokroju horror. Horrory, diabły, demony zawsze przewijały się i będą przewijać w tatuażach. Przychodzi jednak moment, kiedy czarno-szary tatuaż diabła przestaje cię cieszyć. Zaczynasz szukać innych sposobów wyrażania tego motywu. Na pewno kolor dużo tu daje. Chociaż ja nie naciskam za bardzo na kolor. Wszystko zależy od wzoru, który chce się wytatuować. Niektóre projekty wymagają użycia koloru, inne w odcieniach czarno-szarych również wychodzą bardzo dobrze. Z czasem moje demony i czaszki ewoluowały na portrety z filmów. Tym bardziej, że cały czas próbujemy nadganiać to, co się dzieje na świecie, to co np. robią Amerykanie. Jakiś czas temu był przecież wybuch kolorowych portretów. Robią je tacy artyści jak Nikko, Paul Booth, Acker. Świetnie tatuują w kolorze i też trzymają się konwencji horror, która jest zresztą bardzo plastyczna.

Wiele osób próbuje robić wzory w tym stylu, ale nie każdemu to wychodzi.
– Jeżeli ktoś ciężko pracuje, zauważa swoje błędy i zastanawia się nad nimi, na pewno może je poprawić. Tatuatorzy, którzy mają talent do rysowania, interesują się sprzętem i próbują rozwijać się technicznie, zawsze osiągną coś ciekawego. Tylko muszą zwracać uwagę na to, co robią i brać pod uwagę ocenę innych.

Portrety to jedne z bardziej wymagających wzorów. Trzeba wiedzieć, jak je robić. Masz jakieś przygotowanie plastyczne w tym kierunku?
– Nigdy nie uczyłem się rysowania. Po szkole podstawowej chciałem co prawda iść do szkoły plastycznej w Supraślu pod Białymstoku. Ponieważ jednak pochodzę z rodziny prokuratorów, mama nie za bardzo chciała mnie tam puścić. Miała mnóstwo spraw o narkomanie osób z tej szkoły. I tak wyszło, że jestem ekologiem. Skończyłem technikum ochrony środowiska w Ełku. Później nie robiłem żadnych plastycznych kursów, bo nie było na to czasu.

Kiedy zainteresowałeś się kolorem?
– Zawsze bardziej oscylowałem wokół tatuaży czarno-szarych. Do momentu, kiedy trzy lata temu spotkałem Pawła, który był wtedy zafascynowany kolorem. Używał go w każdej formie i wszędzie. Współpraca z nim pchnęła mnie dalej, w stronę koloru. Być może gdybym nie spotkał Pawła, dalej bawiłbym się głównie w czarno-szary tatuaż.

Masz już w Krakowie swoich stałych klientów?
– Kilku już jest, ale pracuję w Krakowie dopiero od ok. czterech miesięcy. Nie za bardzo chcę się reklamować, bo uważam, że kto ma mnie znaleźć i tak mnie znajdzie. Poza tym na razie tatuuję w studiu sam. W innych studiach tatuatorów jest kilku, więc jedni mogą wykonywać prace autorskie, inni mniejsze prace z ulicy. Ja muszę robić wszystko.

Za mało prac autorskich?
– Praca w Irlandii nauczyła mnie tego, że nie można żyć samym artyzmem. Nie można bazować tylko na pracach autorskich. Ciężko jest mieć codziennie pomysł na coś nowego i ciekawego. Praca przy dużych tatuażach jest satysfakcjonująca, ale również męcząca. Poza tym praca tylko na dużych powierzchniach, często nie idzie w parze z techniką, o której się zapomina. Kiedy później pojawia się np. prosty kontur, to dochodzimy do wniosku, że umiemy pracować 15-tką, dużym zestawem igieł, ale prosta kreska zaczyna być problematyczna. Zdałem sobie z tego sprawę w Irlandii, gdzie przyjechałem jako polski artysta chcący robić duże prace z rozmachem. Okazało się jednak, że trzeba było też robić imiona czy krzyże celtyckie. Wtedy uświadomiłem sobie, że zapomniałem, co to jest konturówka, że tak naprawdę nie umiem tatuować. Co z tego, że zdobywamy nagrody i robimy duże autorskie prace, kiedy nie możemy ładnym konturem zrobić imienia?
Polacy dążą jednak tylko do robienia autorskich prac. Tak było i tak będzie. Polacy są ambitni, co niestety czasem nie idzie w parze z ich umiejętnościami. Często widać u Polaków przerost formy nad treścią. Wszyscy myślą, jak zrobić inny, ciekawy, dziwny tatuaż. Często wychodzi strasznie dziwna praca, ale nie trzyma się ona żadnego kanonu czy stylu. Czy ona jest ładna…?

Jak oceniasz poziom polskich prac na tle tatuaży artystów europejskich, których na pewno wielu spotykałeś w trakcie swoich podróży?
– Mamy u nas parę gwiazd europejskich. Może to nie są gwiazdy jak Viktor Portugal czy Nikko, ale to jest kwestia kompletnie innej reklamy. Stany Zjednoczone uderzają nas Myspacem i gazetami. W wydawnictwach Miky’ego Vialetto dana osoba jest promowana przez 2-3 lata. Nie sposób nie zauważyć jej prac. Była siła na Paula Bootha, potem był Viktor Portugal i Robert Hernandez. Teraz jest Nikko i kolorowe portrety. To są trendy kreowane przez wydawców magazynów i ludzi, którzy organizują największe tatuatorskie festiwale. Polacy mają wielkie gwiazdy, które jednak nie zawsze mogą się dostać na międzynarodowe festiwale, bo nie są odpowiednio promowani. Światek tatuatorski też ma swoje zasady, jak każdy biznes.
Polskie studia bardzo dobrze stoją, zaczynają dbać o higienę i te kiepskie studia zaczynają się wstydzić tego, co robią. Mamy takie postacie jak Anabi, Leńczuk czy Gonzo, o którym ostatnio przycichło, ale jest niewątpliwie postacią sceny europejskiej. Dobrych tatuatorów widać podczas ich wyjazdów na konwencje. Zawsze wracają z jakimiś nagrodami. Tatuatorska nisza oczywiście u nas jest, ale ona jest obecna w każdym kraju. W Niemczech np. jest więcej złych studiów niż średnich. U nas jest przynajmniej pół na pół. Dlatego jesteśmy w bardzo dobrej kondycji, jeśli chodzi o poziom prac.

Żeby być dobrym trzeba jednak dużo ćwiczyć. Często znajdujesz czas na rysowanie?
– Rysuję między robieniem tatuaży. Czasem, jak nie jestem zmęczony, rysuję również wieczorami w domu. Teraz przygotowuję set flashy, ale nie wiem czy zdołam uporać się z tym do czerwca. Niestety czasu jest za mało.

A trzeba jeszcze znaleźć czas na muzykę…
– Z tym też jest problem, tym bardziej, że członków mojego zespołu dzieli spora odległość. Gitarzysta pracuje w Toruniu jako przedstawiciel Yamahy, jeden z wokalistów jest we Wrocławiu, drugi wokalista pracuje w Hard Rock Cafe w Warszawie. Tak naprawdę w Białymstoku zostaje tylko perkusista i jeden z gitarzystów. Na szczęście Neuropathia jest już zespołem ukształtowanym i tak naprawdę nie musimy dużo ćwiczyć. Każdy z nas jest muzykiem od lat. Ja nie muszę np. być przy powstawaniu nowych utworów. Mogę po prostu dojechać i w ciągu jednej próby nauczyć się ich i je zagrać. Każdy z nas gra też w domu. Zjeżdżamy się 2-3 razy w miesiącu na próby. W weekend majowy (1, 2 i 3) gramy trzy koncerty pod rząd i na pewno przed musimy zrobić ze dwie próby, żeby ograć set i wybrać kawałki na koncerty. Nasze sety zawsze są zaplanowane od początku do końca. Wiemy co, gdzie, kiedy. Nie chcemy grać w ten sposób, że kończymy numer i dopiero wtedy zastanawiamy się, co gramy dalej. Trzeba też przypomnieć sobie starsze numery z przekroju płyt. Zaczyna się sezon koncertowy, więc będzie trochę grania.

A nowy materiał?
– Właśnie wydajemy własny minilong play – mini CD z dziewięcioma utworami. W międzyczasie chłopaki nagrywają płytę „Neuropathia punkowo”. Będą to nasze numery zrobione w punkowym stylu. Potem szykują się jeszcze jakieś splity. Przypuszczam, że dopiero po wakacjach będziemy częściej robić próby i rozpoczniemy pracę nad nowym materiałem.

W jakich kapelach grałeś przed Nauropathią?
– Na początku w Anti-Hostility, jednej z pierwszych crustowych kapel w Polsce. Wydaliśmy split z Fear of conform której byłem współzałożycielem. Po wydaniu pierwszej taśmy demo przeszedłem do  Anti-Hostility, gdzie trochę zmienił się skład. Nagraliśmy jeszcze jedną taśmę demo i cztery numery na EP-kę, które jeszcze się nigdzie nie ukazały. Zawsze jak spotykam się z chłopakami, rozmawiamy o wydaniu tego materiału. Tak minęło 12 lat, a fajnie byłoby to wreszcie gdzieś wydać. Gra w  Anti-Hostility ciągnęła się kilka lat. Później miałem parę lat przerwy i znów zacząłem grać w Białymstoku ze swoim obecnym perkusistą. Zakładaliśmy różne projekty, których nigdy nie dociągnęliśmy do końca. Też mamy materiał na bardzo fajny energiczny, melodyjny punk rock, który czeka na wydanie i do którego też może wrócimy. Moim zdaniem warto. No i teraz, od jakichś 4-5 lat, gram w Neuropathii.

Jak wygląda scena hc/punk w Białymstoku?
– Jest bardzo silna. Był kiedyś bardzo dobry hardcorowy zespół Undergo. Grali bardzo podobnie do Apatii, trochę ciężej i bardziej motorycznie. Później odszedł wokalista, a zespół zmienił nazwę na Święty Spokój. Niedługo wydadzą materiał. To jest naprawdę mocne uderzenie. Szczególnie polecam zobaczenie ich na koncercie. Poza tym jest w Białymstoku sporo kapel punkowych i oiowych. Działa też antifa, co nie jest przypadkiem. Jeżeli powstają radykalne grupy, scena musi się równoważyć.
Scena była kiedyś mocno związana ze skłotem DeCentrum, który został zlikwidowany przez miasto. Nadal jednak są ludzie, którzy aktywnie działają razem, organizują koncerty, pokazy, wystawy i tego typu rzeczy. Robią to wszystko z mniejszym rozmachem w małych salach, ale dzięki temu nie zapominają o tym, co było i ciągle trzymają się razem.

Scena tatuatorska też jest tam silna?
– To się cały czas zmienia. W tym momencie jest ok. 5-7 studiów, w tym tylko nasze związane ze sceną muzyczną. Inne są zakładane przez gości niezwiązanych z żadnymi klimatami. Są też zapewne studia, o których nawet nie mamy pojęcia, że działają.

A mieszkańcy Białegostoku chętnie się tatuują? Widać na ulicach wytatuowanych ludzi?

– Dopiero od około roku ludzie zaczęli robić sobie naprawdę duże prace. Ale nie ma jeszcze tego zbyt dużo. Przeważnie widać tylko nieduże, czarno-szare dziary. Jeżeli chodzi o tatuaż artystyczny to północny wschód zawsze kulał. Ale powoli zaczyna się to zmieniać. Zaczęło się tatuować dużo dziewczyn – to chyba one wiodą w tej chwili prym w Białymstoku. Już się nie boją pokazywać tatuaży. Nie boją się tatuować przedramion.

Tatuowałeś dużo ludzi ze sceny hc/punk?
– Scena jak to scena, zawsze się tatuowała i zawsze będzie się tatuować. Oczywiście sam również tatuowałem bardzo wielu ludzi z klimatu. Ale otworzyłem studio po to, żeby pozwolić dotrzeć do siebie również innym, zwykłym ludziom. Nie rozdzielam klientów na tych ze sceny i spoza niej. Studio musi na siebie zarabiać.

Są wzory, których nie tatuujesz?
– Trzymam się zasady, że nigdy nie tatuuję faszystowskich i nazistowskich symboli. Nawet jeżeli taki symbol jest ukryty we wzorze, to odmawiam. Nieraz miałem taką sytuację.

Rozmawiali Kaśka i Ernest

 

Losowe zdjęcia

dillinger_escape_plan_knock_out_festival_krakw_2009_20090713_1814055288 szyszka_i_buty_cockney_20110706_1510482882 schizma_6_20120809_2022954743 watching_me_fall_20101107_2083330887 the_meteors_20091102_1265417227 cof 2 53864640_2148251745223146_3879771561955164160_n droog102615