Castet jaki jest, każdy widzi. „Baśnie tysiąca i jednej trasy” to 5 pełny studyjny album Ślązaków. Na płycie znajdziemy 15 numerów utrzymanych w stylu, w którym chłopaki konsekwentnie działają od lat.
Na próżno na tej płycie szukać nowości i odkrywania kolejnych muzycznych horyzontów. Ale w żadnym wypadku nie jest to zarzut. Nikt chyba nie oczekiwał, aby nowy Castet był rewolucyjny i namieszał w gatunku. Jak za każdym razem numery są szybkie, proste i pozbawione zbędnych ozdobników, które mogą tylko wkurwiać. W przypadku warstwy tekstowe, Castet kolejny raz celnie punktuje rzeczy, które wielu irytują, wkurwiają lub po prostu śmieszą w tzw. scenie HC/punk. Są to rzeczy, o których inni wstydzą się lub boją głośno mówić wprost. Oni jednak nie pierdolą się w tańcu i o wszystkim mówią bez ogródek. Są także tzw. „życiówki”. W końcu kto z nas nie czyta po kiblach. Do tej pory pamiętam, jak po koncercie Street Chaos w Rudzie Śląskiej, Fakir zapytany o inspiracje do tekstów, bez chwili zastanowienia odpowiedział: „życie”.
„Baśnie…” to album, który świetnie sprawdza się na słuchawkach (idealna długość, w sam raz na drogę do pracy) jak i na koncertach. Na początku miałem względem jej mieszane uczucia, jednak po kilku przesłuchaniach siadła bardzo.
Płyta bardzo ładnie wydana, świetna grafika na okładce. Mogę się przyczepić tylko do jednego. Ten font na froncie… Ale zapewne było to zamierzone działanie. Bo co by nie mówić, mam wrażenie, że wszystko co Castet robi, chociaż mogło by się wydawać inaczej, jest bardzo mocno przemyślane.