Anabiego poznałam pięć lat temu. Tak naprawę dopiero zaczynał wtedy swoja przygodę z tatuowaniem. Nie było mu łatwo, bo polska scena tatuażu nie mogła się jakoś do niego przekonać. Szybko udowodnił jednak, że wie, co robi. Podczas swojej pierwszej konwencji w Berlinie zaskoczył wszystkich – był wystawcą, który zdobył na tej imprezie najwięcej nagród! Pokazał, na co go stać! Prywatnie był wtedy skromną, otwartą i przyjacielską osobą. I taki pozostał, mimo że zdobył już uznanie w całej Europie. To dlatego postanowiliśmy zaprosić go do jury warszawskiego festiwalu Body Art Convention. Podczas II edycji namówiłam go też, by poprowadził seminarium dla osób, które dopiero uczą się tatuowania. Jego tatuaże cechuje dbałość o szczegóły i ich czytelność. Czasem są bardziej komiksowe, czasem realistyczne, w zależności do tego, co ustali z klientem. Postanowiłam podpytać Anabiego o początki jego tatuatorskiej drogi, późniejsze sukcesy i o to, czy warto organizować seminaria dla początkujących tatuatorów.
Jak oceniasz poziom tatuaży, które były wystawiane w poszczególnych kategoriach podczas Body Art Convention?
Polska scena rozwija się z roku na rok i jest coraz więcej dobrych prac, co bardzo mnie cieszy. O to właśnie chodzi. Mimo że nie ułatwia nam to sędziowania. Możemy wybrać i nagrodzić tylko trzy prace w jednej kategorii. To ciężkie zadanie! Mamy w końcu do czynienia z żyjącymi płótnami, na których tatuatorzy wykazują się najlepiej, jak potrafią. I o tym trzeba pamiętać. Poza tym coraz lepsze tatuaże podnoszą nie tylko poziom festiwalu, ale również ogólną świadomość ludzi postronnych. Odwiedzający przychodzą na konwencje z ciekawości, zobaczyć tatuaże z bliska.
Zauważyłeś, że czasem ludzie pokazujący się w konkursach mówią, że ten i ten festiwal jest kiepski, tylko dlatego, że nie zdobyli nagrody?
Z własnego doświadczenia wiem, że prezentujący się modele często podchodzą do sprawy bardzo emocjonalnie. Niektórzy wręcz z góry zakładają, że muszą wygrać i koniec. A nie na tym to przecież polega. To jest po prostu dobra zabawa i tak powinno się do tego podchodzić. Przecież już samo wejście na scenę to ciekawe przeżycie, któremu towarzyszy dreszczyk emocji. Jest to również forma odwdzięczenia się waszemu artyście za serce, jakie włożył w powstanie waszego malunku oraz możliwość skonfrontowania go z innymi w danej kategorii. Natomiast dla nas, tatuatorów, to również forma promocji własnego kunsztu. Sama nagroda, jak prestiżowa by nie była, nie powinna być sprawą życia i śmierci Wiele prac jest ciekawych i dobrych technicznie, a jednak nie zostają nagradzane. To w żadnym wypadku nie umniejsza ich jakości. Po prostu, akurat w tym miejscu i czasie jury urzekło coś innego, z całym szacunkiem dla pozostałych. Pamiętajmy o tym i cieszmy się tatuażem bez względu na to, czy został nagrodzony, czy nie.
Rzadko pojawiasz się na polskich konwencjach, częściej na zagranicznych. Czemu?
Jak to rzadko? Odkąd mam studio byłem na niemal każdej polskiej konwencji, jaka się odbyła. Ale rzeczywiście od dłuższego czasu zaczęły napływać do mnie naprawdę konkretne zaproszenia od zagranicznych organizatorów, nie raz oferujące stoisko bez kosztów, czasem nawet w pakiecie z opłaconym hotelem. To przecież duże wyróżnienie, wstyd nie pojechać. Kilkakrotnie zdarzyło się tak, że daty polskich festiwali pokrywały się z zagranicznymi. Mając więc do wyboru rodzimy festiwal na kilkanaście stanowisk a międzynarodową konwencję o dużo większym prestiżu, obsadzoną znakomitymi artystami, wybór był jasny.
Kiedy Cię poznałam, w 2007 roku, otworzyłeś właśnie swoje studio i od razu zacząłeś tatuować prace autorskie. Wielu osobom się to nie podobało, że nie tatuujesz (tak jak większość osób na początku) katalogowych wzorków. Było ciężko?
W moim mieście pozycja salonów była już od dawna ugruntowana. Są tu głównie studia z wieloletnim (10-15 lat) stażem i jak ktoś pięć lat temu pytał, gdzie się udać, nazwy tych znanych salonów same cisnęły się na usta. Chciałem zaproponować ludziom coś nowego, co także pomoże mi się rozwijać. Postawiłem na szczerą rozmowę z każdym klientem, rzetelne doradzanie i naprawdę indywidualne podejście. Czy było mi ciężko? No cóż, łatwo nie było… Do dziś czasem zdarza się, że przez złą interpretację mojego podejścia do tatuażu, inni uważają, że się wywyższam, że jestem wielka głowa, bo nie robię tego czy tamtego… A ja przecież nie neguję i nie wyśmiewam kogoś, kto chce sobie wytatuować powiedzmy gwiazdkę za uchem czy tribala. Po prostu mam własne preferencje co do motywów, którymi chcę się zajmować. Już dawno dotarło do mnie, że wszystkich nie zadowolę. Najważniejsze, że czerpię satysfakcję z pracy, którą wykonuję, a moi klienci wychodzą zadowoleni i wracają po kolejny tatuaż.
Uważasz, że to dobra droga – pójść od razu w prace autorskie?
To nie jest tak, że łapiesz za maszynkę i zaczynasz robić same customy. W moim studio nie znajdziesz katalogów ze wzorami, każdy tatuaż przygotowuję specjalnie pod klienta, ale zanim je otworzyłem, przeszedłem długą drogę. Tatuowałem wtedy różne rzeczy, także katalogówkę. Wykonałem wiele motywów „na przetarcie”, od chińskich znaczków po tribale. Bardzo szybko jednak starałem się dodawać coś od siebie, ulepszać. Dużo też rysowałem. Otwierając swoje wymarzone studio, już wiedziałem, czego chce. Mimo że na początku często mi się nie przelewało i bywało że spóźniałem się z rachunkami, uparcie trzymałem się swoich zasad. Oczywiście wymaga to dużo więcej wysiłku i pracy z każdym klientem z osobna oraz więcej niż jednego spotkania. Na pierwszej umówionej wizycie muszę się zorientować, co i w jakim stylu dany klient chce mieć, przygotować projekt, nanieść ewentualne poprawki. Dopiero wtedy można zacząć tatuowanie.
Jednak komfort pracy dzięki przyjmowaniu tylko takich zleceń, jakie mnie zainteresują, to świetna sprawa i dowód, że jak się chce, to można.
Podczas gdy na polskich konwencjach nie doceniano twoich prac, już podczas pierwszej konwencji w Berlinie, w której brałeś udział, pokonałeś nie tylko Polaków ale i artystów zagranicznych. Zdobyłeś wtedy najwięcej nagród… To był ogromny sukces! Jak się wtedy czułeś?
Z tym niedocenianiem na polskich konwencjach to stara i przykra historia… Zostawmy to jednak dla siebie… Pierwszy raz wystawiłem się oficjalnie za granicą w Berlinie w 2008. Piękna sprawa. Miło to wspominam.
To pomogło ci zdobyć zaufanie ludzi z polskiej branży tatuatorskiej?
Nie wiem, czy pomogło. Nasłuchałem się różnych rzeczy o sobie, które mówili „koledzy” z branży. Rok później miałem pewien rodzaj presji, że tym razem nie zdobędę żadnej nagrody i będzie pożywka dla niektórych, że rok temu mi się po prostu „udało”. Tymczasem ponownie nagrodzono cztery moje prace. I w kolejnym roku także cztery. To było niesamowite! W przeciągu tych pięciu lat prowadzenia mojego studia nauczyłem się i osiągnąłem bardzo wiele i jestem z tego dumny!
Gdy stawiałem pierwsze kroki, niewiele osób było mi przychylnych. W sumie to do dziś nie wiem, dlaczego. Już od dłuższego czasu jestem poza tym wszystkim. Staram się nie stresować plotkami. Wolę skupić swoją energię na realizowaniu moich dalszych planów.
Czy uważasz, że młodemu stażem tatuatorowi łatwo jest zdobyć w Polsce konkretną wiedzę na temat tatuowania?
Myślę, że obecnie ta wiedza jest na wyciągnięcie ręki. Jest o niebo łatwiej niż choćby jeszcze 5-7 lat temu. Nie mówiąc już o czasach wcześniejszych, gdy pionierzy musieli sami mieszać farby, kombinować i metodami prób i błędów mozolnie zdobywać doświadczenie w celu osiągnięcia pożądanych efektów. Gdy są chęci i zapał, można przyswoić sporo wiedzy, choćby odwiedzając konwencje tatuażu i obserwując artystów przy pracy.
Za granicą, np. w Berlinie, seminaria tatuatorskie (m.in. podczas konwencji) są na porządku dziennym. W Polsce ta sfera dopiero raczkuje. Próbujemy to zmieniać podczas Body Art Convention, ale nie jest łatwo. Mam wrażenie, że polscy tatuatorzy nie chcą dzielić się swoją wiedzą. Jak to oceniasz z punktu widzenia tatuatora?
Wiedza ta jest w pewien sposób strzeżona. Ale to dlatego, że świat tatuażu to dosyć hermetyczne środowisko. Mojemu pokoleniu długie lata zajęło poznanie jej tajników, dojście do własnych patentów na zasadzie prób i błędów. Nie każdy ma ochotę dzielić się swoim doświadczeniem z innymi. Przyczyn jest wiele. Jedną z nich może być to, że wiele osób chwyta za maszynkę, bo obecnie tatuowanie wychodzi z podziemia i jest bardzo popularne. Salony tatuażu wyrastają jak grzyby po deszczu, choć z poziomem ich usług bywa naprawdę różnie. Ważne jest więc, by przekazywać tą wiedzę ludziom naprawdę odpowiednim, którzy mają dobry warsztat plastyczny i dzięki pomocy w krótkim czasie wypłyną na scenie. Reszta będzie zaniżać poziom, psuć rynek i do tego często pluć na tych, którzy osiągnęli więcej… Przykra sprawa, ale często tak to wygląda.
To jak uważasz: seminaria są potrzebne?
To na pewno dobra rzecz. Można wzbogacić swoją wiedzę o doświadczenia innych tatuatorów i zapoznać się z ich systemem pracy. Wychwycić coś, co pozwoli wzbogacić nasz warsztat, a na co sami dotychczas nie wpadliśmy. Jeśli chcemy się rozwijać, powinniśmy wciąż się uczyć, poznawać i szlifować nasze umiejętności. Nieważne, jak daleko już zaszliśmy. Wciąż wiele przed nami. Trzeba tylko chcieć!
Podczas II edycji Body Art Convention poprowadziłeś swoje pierwsze seminarium. Jak czujesz się w roli nauczyciela? O czym było twoje seminarium, na czym polegało i do kogo było skierowane?
Omawialiśmy zagadnienia, które nurtują świeżych adeptów. To od nich, podczas seminarium, zależy, o czym się rozmawia i jak toczy się dyskusja. Oczywiście bardziej zaawansowani również znajdują na takich warsztatach coś dla siebie. Zawsze jest coś, co możemy robić lepiej, inaczej. A ja po prostu dzieliłem się spostrzeżeniami i wiedzą, którą posiadam. Od rozmowy z klientem przez przygotowanie motywu, odbicie kalki i tatuowanie aż po pielęgnację. Jestem pewien, że uzyskana w ten sposób wiedza jest rzetelna. Efekty jednak zależą od samych słuchaczy, ich podejścia i oczywiście chęci pracy nad sobą. Uczestnictwo choćby i w setce najlepszych seminarium świata nie zastąpi zapału do pracy, samozaparcia i treningu, zarówno samej techniki jak i po prostu rysunku. Do tego seminarium przyświecał szczytny cel. Cały dochód z warsztatów pragnę przekazać dla Andrzeja Leńczuka, by pomóc mu choć trochę w leczeniu boreliozy. Leńu, niech moc będzie z Tobą! Wierzymy, że się nie poddasz i wrócisz do zdrowia!
Często zamieszczasz w sieci kopie swoich prac. Jednak w dzisiejszym natłoku tatuatorów, studiów i powstających wzorów powtarzalność motywów jest czasem nie do uniknięcia. Gdzie kończą się dopuszczalne, twoim zdaniem, granice w wykonywaniu tego samego motywu, który kiedyś został już wytatuowany?
Postawmy sprawę jasno. Nie chodzi tu o wykonanie tego samego motywu czy tematu, ale o najzwyklejsze podrabianie czyjegoś tatuażu. Gdy publikuję w sieci kopię swojej pracy, zawsze wywiązuje się gorąca dyskusja. Część ludzi jest oburzona, inni są rozbawieni. Jeszcze inni odbierają to jako honor i uważają, że powinienem się cieszyć tym, że inspiruje innych. Prawda jest jednak taka, że z zaszczytami nie ma to za wiele wspólnego. Poświęcam swój czas, rozmawiam z klientem, proponuję różne rozwiązania, szkicuję, szukam referencji w necie, książkach, klecę projekt i w końcu przenosimy go na skórę… A tu masz! Ktoś sobie go bezczelnie kradnie!
Dlatego nadal będę wstawiał podróbki, niezależnie na jakim poziomie są wykonane. Może to otworzy oczy choćby kilku osobom i wybiorą się do dobrego tatuatora, który przygotuje im oryginalny projekt, a nie kolejną, marną podróbę.
Dłuższy czas krążyły słuchy, że nie masz studia w Polsce. Ciągle byłeś wtedy w rozjazdach na zagranicznych guest spotach. Nie chciałeś pracować w kraju?
Jak to nie miałem? Studio prowadzę nieprzerwanie od 2007 roku. Niezła plotka. Domyślam się, że spowodowana jest złą interpretacją wstrzymania zapisów, które trwa już ponad rok… Zdementujmy więc. Otóż w pewnym momencie czas oczekiwania na zrobienie tatuażu u mnie dobił do 1,5 roku. Stało się to bardzo uciążliwe, nie tylko dla niecierpliwych klientów, ale także dla mnie. Mając zaplanowany w ten sposób tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, nie było w nim miejsca na losowe zdarzenia, jak choćby nieplanowany wcześniej wyjazd na jakąś konwencję czy guest spot. Zaproszenia napływały, a ja musiałem odmawiać… To jeszcze nie było najgorsze. Gdy pewnego dnia dopadła mnie grypa, przez tydzień leżałem z gorączką i musiałem przełożyć wszystkie terminy. Nie bardzo miałem gdzie, bo każdy następny tydzień był już zajęty i poparty zaliczkami…
O ile do tej pory jedynym moim wolnym dniem w grafiku był poniedziałek (i to nie zawsze), po chorobie musiałem na kilka miesięcy pożegnać się również z nim. Następne spięcia w grafiku miały miejsce, gdy mój przyjaciel zaprosił mnie na wesele z rocznym wyprzedzeniem i okazało się, że nie bardzo mam jak się wyrwać, bo kalendarz zapełniony. Albo gdy mój tata, przez brak choćby jednego dnia wolnego, musiał ponad rok czekać na tatuaż… Wtedy postanowiłem, że dosyć tego! Wstrzymałem zapisy i konsekwentnie trzymałem się tego przez ostatnich kilkanaście miesięcy, powoli zerując kolejkę. W międzyczasie zaszły pewne zmiany w moim życiu prywatnym. Kupiłem mieszkanie w stanie surowym. Nie było w nim nic, nawet kibelka. Gołe ściany i betonowa podłoga. Musiałem więc jak najszybciej doprowadzić je do stanu pozwalającego na zamieszkanie. W związku z tym, ostatnie 1,5 roku wyglądało tak, że 3-5 tygodni byłem za granicą, wracałem na tydzień, zlecałem prace w mieszkaniu, wybierałem materiały, latałem po sklepach remontowo-budowlanych i jednocześnie starałem się pracować w studiu. Okazało się, że tak się niestety nie da. Nie można jednocześnie przyjmować klientów, szukać i wybierać materiały, być na budowie i trzymać rękę na pulsie wielu innych spraw… To był bardzo ciężki i pracowity okres, który na szczęście powoli jest już za mną. Choć mieszkanie nadal nie jest skończone. Ale teraz musi poczekać, bo nadeszło nowe wyzwanie: przenosiny studia do większego metrażu.
Ograniczysz teraz guest spoty i skupisz się na tatuowaniu w Polsce?
Jeśli jakiś wyjazd może przysłużyć się w nabyciu nowych doświadczeń, nawiązaniu nowych znajomości, zobaczeniu nowych miejsc, zarobieniu lepszych pieniędzy czy zwiększeniu mojej popularności, to pakuje się i jadę. Dlaczego nie? Bycie tatuatorem ma swoje dobre strony, a jedną z nich jest możliwość podróżowania i pracowania w wielu miejscach na świecie. Po pierwsze jednak, gdy tylko doprowadzę adaptację mojego nowego studia do finału, postaram się przyjąć wszystkich, którzy tak długo i cierpliwie czekali, aż wznowię zapisy. Klientów do skończenia oraz moich przyjaciół i klientów, którzy cierpliwie się do mnie dobijają. Jestem im to winien! Potem może znowu troszkę pojeżdżę tu i tam. Ale już nigdy nie będę bukował zapisów na tak długi okres. Nowe zlecenia będę dobierał sobie według tematyki i stylistyki, w jakiej lubię pracować, by móc się nadal rozwijać i czerpać satysfakcję z tworzenia.
Rozmawiała KaśkaHCT