Tak się złożyło, że miałam okazję być na pierwszym koncercie chłopaków z zespołu Little Boy w Rudzie Śląskiej w maju 2016 r. Już wtedy spodobało mi się to, co grają. Potem zaprosiliśmy ich do Krakowa na organizowany przez nas Tattoo Jam we wrześniu 2016 r. i zakumplowaliśmy się na dobre, co zakończyło się oczywiście imprezą do białego rana. I choć nasza znajomość toczyła się początkowo mocno imprezowo, zaowocowała czymś znacznie ciekawszym. To oni zainspirowali nas do ruszenia z muzyczną wytwórnią Hardcore Tattoo Records. Tak się złożyło, że chłopaki szukali wydawcy. Wydawać muzykę, którą tworzą kumple i która ci się bardzo podoba? Marzenie! Trzeba było je spełnić. Chłopaki zaufali nam, my zaufaliśmy im i tak w październiku 2017 r. światło dzienne ujrzała płyta „Cry”.
Wkrótce potem pojawił się też klip, który nakręciliśmy m.in. w naszym studiu Hardcore Tattoo w Krakowie, świetnie się przy tym bawiąc. Oczywiście do białego rana!
Mimo że Little Boy gra dopiero od 2015 r., zrobili już trochę zamieszania na scenie. Do chórków na swojej debiutanckiej płycie zaprosili prawie całą śpiewającą ekipę Silesia Attack.
Weiss (wokal), Houek (bas), Szczypior (perkusja) oraz Paulek i Bart (gitary) chętnie koncertują, są otwarci i nie sposób ich nie polubić już przy pierwszym spotkaniu. Popijając piwo w Piwnicy Piccolo w Chorzowie, pogadaliśmy sobie o muzyce, internetowych napinaczach i śląskiej tożsamości. Na pytania odpowiada wokalista Tomek Weiss. Po kilka słów dorzucili też od siebie gitarzyści – Paulek i Bart.
Nazwa Little Boy to nie po prostu „mały chłopiec”, jak co niektórzy sądzą. To kryptonim bomby jądrowej, która została zrzucona na Hiroszimę. Skąd pomysł na taką nazwę?
– Nazwę wymyślił nasz basista Houek. Kiedy szukaliśmy nazwy, było kilka pomysłów, ale ta najbardziej się nam spasowała. Wydawało nam się, że to dobra, chwytliwa nazwa, która intryguje. Każdy myśli, że zobaczy na scenie małych chłopców, a tu bach! Stary dziad i reszta wariatów!
Początkowo myślałam, że z tym wydarzeniem związany jest tytuł pierwszego kawałka na płycie „Cry” – 16.04. Ale bomba została przecież zrzucona o godz. 8.16. Czemu akurat 16.04? To jakaś symboliczna godzina?
– Widzę, że się przygotowałaś i wiesz, o której spadła bomba na biedną Hiroszimę. Ten kawałek został napisany przez naszego kumpla Sida, wokalistę kapeli Zbeer. To jest jego tekst, on go tak nazwał. Nie drążyliśmy, dlaczego 16.04. Może dlatego, że pasuje bardziej niż 15.04?
Nazwa kapeli i pierwszy kawałek kojarzy się z apokaliptyczną wizją świata. Czemu akurat taki wstęp?
– Jeśli taki efekt istnieje, nie był on zamierzony. Nie myśleliśmy o tym w ten sposób. Po prostu melodia do tego tekstu, to jest nasz pierwszy kawałek, który powstał. I tekst Sida spasował do niego idealnie. W związku z tym postanowiliśmy go nie zmieniać. Choć mieliśmy początkowo plan, żeby tekst napisać od nowa, ale z biegiem czasu zarzuciliśmy ten pomysł.
Następne kawałki są już bardziej typowe dla hc/punkowego grania – sprzeciw wobec systemowi, politykom, korporacjom, życia według utartych stereotypów. Śpiewacie o wartościach takich jak rodzina, przyjaźń, pokonywanie własnych słabości. Jakie przełożenie na rzeczywiste życie ma to, o czym śpiewacie?
– Granie w tej kapeli jest dla nas wszystkich odskocznią od rzeczywistości. Kolejne teksty powstawały już w tym samym czasie co muza. To znaczy najpierw jest u nas nuta, zaraz potem jest tekst. Faktycznie są to teksty nawiązujące do takich tematów, a nie innych, bo to jest coś, co nas gdzieś tam kręci, nurtuje, coś co powoduje, że musimy to z siebie wyrzucić. Ja na przykład pracuję na co dzień w korporacji. I strasznie mi to przeszkadza. Na razie tego zmienić nie mogę, bo mam na wyżywieniu rodzinę i codziennie muszę przełknąć tę gorzką pigułkę np. w postaci fantastycznych codziennych zebrań, gdzie są wskaźniki, słupki i gdzie korporacja żyje pełnią swojego życia. Nie czuję się w tym za dobrze, oni tam za mną też nie przepadają. Niestety, wartości, którymi się człowiek kieruje na co dzień, jak uczciwość czy prawdomówność, w korporacji się nie sprawdzają.
Ty piszesz teksty?
– Tak. Oczywiście kiedy są napisane, to pokazuję je chłopakom i ostateczna decyzja, czy tekst jest ok, zapada na forum kapeli.
Poprawki też są?
– Jasne, że tak. Nikt nie jest perfekcyjny i czasami pisząc coś brnę w temat, nie widząc rzeczy pobocznych, a widzą je na przykład chłopaki. Także sugestie są jak najbardziej na miejscu. Część z tekstów na płycie to są też teksty, które pewnego pięknego wieczoru podarował nam Sid. I to było fajne z jego strony. Niektóre wykorzystaliśmy w całości, niektóre po części, niektóre zostały kompletnie zmienione. Reszta jest moja i jeden Bartka.
Bartka jest ostatni kawałek – „True Friends”, całkiem inny od pozostałych. Bartek też wskakuje w nim na wokal. Do kogo skierowane są podziękowania „thanks guys for saving me”? I czemu jest po angielsku?
Bartek: – Tekst do „True Friends“ powstał trochę wcześniej. Jako że teksty, które sam pisałem grając jeszcze w Hard Case’ach, były w języku angielskim, to i ten był po angielsku. Jest mi tak po prostu łatwiej poukładać wszystko do kupy, no i też łatwiej mi się drze ryja po angielsku, mniej destrukcyjnie jeśli chodzi o wokal. Jest to dla mnie bardzo osobisty tekst skierowany do wszystkich chłopaków z kapeli, bo jako jedyni, gdy byłem w dole i siałem spustoszenie w mojej głowie i wokół siebie, nie odwrócili się ode mnie. Wręcz przeciwnie, podali mi rękę i wyciągnęli mnie z tego całego syfu, w którym tkwiłem. Tekst powstał w ramach podziękowania. Z początku miał być tylko przekazany każdemu z osobna, ale gdy chłopaki zagrali początek kawałka, złapałem za mikrofon i wiedziałem, że muszę tam to wkleić. Tekst wpasował się idealnie. To jest parę linijek napisanych jednym ciągiem prosto z serca bez żadnych poprawek. Wyzwala on we mnie wiele emocji, które staram się przekazać publice i jestem dumny, że mogę publicznie wykrzyczeć moje podziękowania na każdym koncercie i na każdej próbie, za każdym razem, kiedy go gramy.
W waszych tekstach pojawia się też tematyka tatuaży. W jednej z recenzji płyty „Cry” nawet wam się troszkę oberwało za frazę „tatuaże w sercach”. Co ona dla was znaczy?
– To chyba efekt tego, że kolega, który pisał recenzję, nie dosłuchał tekstu do końca. Normalnie brzmi on: tatuaże/ w sercach Oi! Chodzi o to, że w sercach jest Oi!, a nie tatuaże. Jest tak podzielony, że czasem słychać „tatuaże w sercach”, a czasem „w sercach Oi!”. Tatuaże bywają raczej na skórze, ale oczywiście są bliskie sercu.
W waszym teledysku „Hardcore Oi!”, też związanym zresztą mocno z tatuażami i nagranym częściowo w naszym studiu, co nas bardzo cieszy, pojawia się koszulka antyfaszystowska. Należy co prawda nie do was, tylko do Ernesta ze studia, ale w związku z tym, że się pojawiła zaczęły się pojawiać pytania, czy wy jako zespół angażujecie się w jakąś działalność antyfaszystowską?
– Bardzo dobrze, że ta koszulka się pojawiła, bo wiele rzeczy stało się przez to jaśniejszych. Myślę, że każdy inteligentny, myślący człowiek nigdy nie będzie popierał i nie popiera żadnego totalitaryzmu. Jeżeli ktoś coś takiego popiera, to coś jest z nim nie tak. Nie można popierać żadnego systemu, który morduje niewinnych ludzi. I chociaż polityka niewiele nad obchodzi, my również takich rzeczy nie popieramy. A jak się angażujemy w działalność antyfaszystowską? Chociażby przez wspieranie sceny, przez granie na koncertach organizowanych przez ekipy antyfaszystowskie. Dla mnie to normalna sprawa, Jeżeli jesteś na tych koncertach, wspierasz nie tylko scenę, ale też takie a nie inne postawy i takie a nie inne organizacje.
A jaki macie stosunek do Antify i 161 crew?
– Fajnie, że istnieją takie organizacje, ponieważ jak wszyscy wiemy naziole mają swoje. Więc jakaś przeciwwaga zawsze musi być. Dla ekipy 161 Crew jest to styl życia. Wyznają takie a nie inne ideologie i postępują wobec tych zasad na co dzień. I to jest bardzo fajne, bo coś takiego jest potrzebne. Gdyby ich nie było, najprawdopodobniej nazizm szerzyłby się o wiele bardziej. Osobiście pamiętam z lat 90-tych marsze antyfaszystowskie organizowane w Katowicach czy zawiązywanie się RAAF, czyli Radykalnej Akcji Anty Faszystowskiej. Sam jeździłem do Katowic na manifestacje. Miałem wtedy rok młodszego kolegę ze szkoły, który był po drugiej stronie barykady. Na manifestacje jeździliśmy jednym tramwajem. Była umowa, że na podróż jest rozejm. Później zmienił poglądy. Znam go do dziś.
W waszych tekstach nie ma polityki. Co sądzicie o polityce w muzyce?
– Osobiście brzydzę się polityką i politykami. W muzyce naszej kapeli nie ma miejsca na politykę. Ale nie mamy nic przeciwko zespołom mającym mocno określone poglądy czy zorientowanym na pewien kierunek, np. działania antyfaszystowskie. Jeśli robią świetną muzykę, grają super koncerty, angażują w to całe serce i wszystkie umiejętności, należy im się za to szacunek. My natomiast lubimy się bawić muzyką, to dla nas frajda. Lubimy przebywać w swoim towarzystwie, jaramy się tym, co tworzymy, tym bardziej, jeśli się okazuje, że podoba się to także komuś innemu, nie tylko nam. I to jest nasz kierunek. Nie chcemy nikogo nawracać, ani pouczać. Potrafilibyśmy napisać polityczną piosenkę, ale po co to mamy robić, skoro tego nie chcemy? To co myślimy o polityce, jest prywatną sprawą każdego z nas.
I w związku z tym pojawiło się w internecie kilka zarzutów w waszym kierunku. Jak na nie reagujecie?
– Rzeczywiście pojawiło się kilka zarzutów z dupy wobec nas, ale tylko od osób, które nas nie znają. Miała miejsce nawet dosyć humorystyczna sytuacja, gdzie rzeczony internetowy napinacz, wytknął koledze, że ma mnie w znajomych na Facebooku – gościa, który ma nicka Tom White. Na podstawie tego wywnioskował, ze jestem zdeklarowanym nazistą. Gratuluję koledze pomysłowości. Nie wiem, czy sam bym wpadł na coś takiego. White znaczy oczywiście biały. Ale ten nick to dosłowne angielskie tłumaczenie mojego imienia i nazwiska. Nazywam się po prostu Tomasz Weiss. I to jest właśnie mój facebookowy nazizm.
Nawiązując do apolityczności, niestety istnieje też pseudo apolityczna scena Oi! Niektóre zespoły nie mają problemu z graniem z kapelami, które mają faszystowskie poglądy, neonazistami głoszącymi ksenofobiczne treści. Jak oceniacie takie podejście?
– Jeśli ktoś chce grać z kapelami mającymi neofaszystowskie czy ksenofobiczne poglądy, to jest ich sprawa. Jeśli chodzi o naszą kapele, my z takimi zespołami nie graliśmy i nie zagramy, ponieważ występujemy na hardcorowej scenie Silesia Attack. To jest raczej jasne, że te dwie sceny się wykluczają.
Przez Polskę przeszła fala hejtu względem uchodźców, coraz częściej w całej Polsce są ataki na ludzi o innym kolorze skóry. Jaki Wasz stosunek do uchodźców?
– Jeśli chodzi o uchodźców, ludzi dyskryminowanych ze względu na pochodzenie bądź kolor skóry, temat wraca jak bumerang. Jest mi on zresztą dziwnie bliski, ponieważ urodziłem się na Górnym Śląsku i w latach 80-tych doświadczyłem czegoś takiego, jak ucieczka sporej części Ślązaków do Niemiec. To była ucieczka przed jednym z systemów totalitarnych – komunizmem, który panował wtedy w Polsce. Ludzie, którzy mieli okazję – obywatelstwo bądź rodzinę w Niemczech, decydowali się na wyjazd, na porzucenie swojego kraju. Polacy byli wtedy w Niemczech uchodźcami, mieszkali w obozach dla uchodźców. Wiem, bo moja rodzina spędziła w takim obozie ładny kawałek czasu i to nie było dla nich nic przyjemnego. Więc rozumiem, o co chodzi. Patrzę na to przez pryzmat osobisty. Wszystko sprowadza się do wspólnego mianownika. Zawsze, w jakichkolwiek konfliktach, czy tych prawdziwych, czy tych sztucznych wywoływanych przez polityków i przez system, zawsze cierpi jednostka, czyli pojedynczy człowiek. Nie powinno to mieć miejsca. Każdy człowiek jest wolny i każdy powinien mieć prawo do samostanowienia o sobie i nie powinien być nigdy dyskryminowany, obojętnie gdzie go życie poniesie i gdzie się w życiu znajdzie. Kiepskie jest dyskryminowanie kogoś z jakiegokolwiek powodu, nie tylko ze względu na kolor skóry, ale też jeśli chodzi o strój lub nazwisko. Mieliśmy już z tym do czynienia w latach 90-tych, kiedy nie można było spokojnie wyjść na ulicę z długimi włosami czy irokezem.
Ogromnym plusem waszej muzyki, przynajmniej dla mnie, są kawałki śpiewane po polsku. Tomek, powiedziałeś mi kiedyś, że nie będziesz śpiewał po angielsku. Czemu polski język jest dla ciebie taki ważny?
– Śpiewanie po angielsku jest jak najbardziej ok. Ale dla mnie język polski jest ważny, bo wychowałem się na polskim punku i uważam, że teksty w języku ojczystym, które są zrozumiałe, trafiają bezpośrednio do słuchacza. Może to wynika też z tego, że jeśli chodzi o angielski, jestem na poziomie podstawowym, czyli znam trzy słowa: yes, no, ok. Aaaaa! Jeszcze znam: fuck, vodka i beer.
I streetcore!
– Faktycznie, i streetcore. Poszerzył mi się angielski 🙂 Z racji tego, w jakim roku się urodziłem, znam trzy języki. W domu i na co dzień była ślonsko godka, w szkole był język polski, którego zawsze bardzo chętnie się uczyliśmy, bo dla nas był to język obcy, no i język rosyjski, który był przymusowy do nauczenia się. Język angielski gdzieś mnie ominął. Dlatego wielkim szacunkiem darzę moją córkę, która biegle posługuje się tym językiem.
Ile ma lat?
– 11. Dzięki niej mogę o wiele więcej skumać po angielsku. Jeśli chodzi o teksty po polsku, ja po prostu lubię ten język. Bardzo. Lubię po polsku czytać, słuchać. Jest jednym z ciekawszych języków na świecie według mnie. Można w nim wyrazić dużo emocji. To jest fajne i to mnie gdzieś tam kręci, dlatego też lubię pisać po polsku teksty.
Oczywiście poza kawałkiem „Problems Behind” Good Lookin’ Out, gdzie gościnnie wskoczyłeś na wokal. Jak Cię namówili, żeby zaśpiewać po angielsku? 😉
– Pomysł narodził się na urodzinach Studia 77 u Malina przy kufelku piwa z Kubą i Noskiem. Zapytali mnie, czy nie zaśpiewałbym czegoś u nich na płycie. Oczywiście się zgodziłem. A że mają same kawałki po angielsku, nie miałem wyjścia. Postanowiłem zmierzyć się z nowym wyzwaniem.
Podobno intensywnie ćwiczyłeś.
– Tak, ćwiczyłem. Nie ukrywam. Nawet chłopaki z GLO na jednej prób zagrali mi ten kawałek na żywo. Podobno nawet nieźle to brzmi.
Jak ci się śpiewa po angielsku?
– Chujowo.
Czyli wasza następna płyta też będzie po polsku?
– Na pewno. Nie wykluczam też śląskich akcentów.
Tak jak przy kawałku „Dycki Tukej” z płyty „Cry”, który zresztą świetnie wam wyszedł. Ale całej płyty po śląsku nie będzie?
– Nie nagramy całej płyty po śląsku, chociaż to jest całkiem niezły pomysł, ponieważ na koncercie w Świebodzinie, gdzie niewątpliwie kiedyś wylądujemy, może się okazać, że będę musiał przetłumaczyć 11 kawałków, żeby ktokolwiek mnie zrozumiał. Ale na pewno popełnimy jeszcze jakiś numer po śląsku. Jeżeli chodzi o „Dycki Tukej” to z tym kawałkiem związana jest osobna historia. Chłopaki zrobili muzykę, a ja nie mogłem stworzyć do tego tekstu. Miałem tzw. pustogłowie, kompletnie nie miałem pomysłu na słowa do numeru. Kiedy jechałem tramwajem, zadzwonił do mnie Houek i powiedział: „jak nie wiesz, co napisać, to napisz numer po śląsku. Urodziłeś się na Śląsku, godasz po Śląsku, napisz po Śląsku”. Kiedy wysiadałem w tramwaju miałem gotowy tekst.
Zawsze podkreślasz, że śląski jest językiem, a nie gwarą. To takie ważne, czy nazywamy śląski językiem czy gwarą?
– Dla mnie to bardzo ważne. Od paru ładnych lat staramy się o usankcjonowanie naszej godki jako języka. Chodzi nam o to, co osiągnęli Kaszubi. Teraz dzieci Kaszubów mają w szkołach zajęcia w swoim kaszubskim języku. Mają nawet, z tego co wiem, tablice z nazwami miejscowości napisane w swoim języku. My tego na razie nie osiągnęliśmy. Oczywiście są, np. w Chorzowie tzw. witacze, na których jest napisane: „Chorzów mo wos rod”, czyli Chorzów was wita oraz „chowcie sie” na pożegnanie. To są jednak rzeczy robione własnych sumptem za pieniądze prywatnych osób – pasjonatów. Podobnie jak akcje związane z książkami, audycjami czy nagraniami po śląsku.Dla mnie to bardzo ważna sprawa, bo nie chciałbym, żeby ten język zginął. Wydaje mi się, że jest na tyle interesujący i ciekawy, że państwo zamiast bronić się przed nim, powinno raczej spojrzeć na nas bardzie przyjaźnie i chcieć nas zrozumieć. Kiedyś jak przedstawiciele Ruchu Autonomii Śląska pojechali do Warszawy przedstawić projekt ustawy o legalizacji języka śląskiego, zostali przywitani na dworcu centralnym w Warszawie przez rządową delegację, która uważała, ze nie jest to język a gwara. Ludzie z Ruchu przywitali delegację w języku śląskim. Tamci kompletnie nie wiedzieli, o co chodzi.
Nie dziwię się, bo też was czasem nie rozumiem! 🙂 Więc skoro i tak mówicie po śląsku, po co zajęcia w szkołach?
– Nie wszyscy w domach kultywują tradycję. Są rodziny, gdzie się mówi po polsku. A zajęcia w szkołach pozwoliłyby na dotarcie do szerszej liczby osób. Mieszkam w Chorzowie, ale urodziłem się w Świętochłowicach. U mnie w doma wszyscy godali. Teraz ja dbam o to u siebie w domu, o to, żeby przekazywać swojemu dziecku pewne wartości i tradycje związane z naszym regionem. Ale to już nie jest prawdziwe godanie po śląsku. Nawet jo nie godom po śląsku tak, jak kiedyś się godało. Tak richtich po ślonsku to godała moja oma. I powiem ci, że jak ona by tu siedziała i powiedziałaby do ciebie dwa zdania złożone, to nie wiedziałabyś nic. Związane jest to z historią tego regionu. Śląsk był przez pewien czas autonomiczny. Moja babcia żyła w tych czasach i nigdy nie skończyła polskiej szkoły, nie znała języka polskiego. Skończyła powszechną szkołę niemiecką, w doma się godało po ślonsku. Przyszedł rok 1945 i Śląsk został opanowany przez Ludową Polskę. Żeby zostać Polakiem trzeba było zdać egzamin z języka polskiego albo nie być na folksliście. W przypadku mojej babci obie rzeczy były niemożliwe. Na folksliście według danych z 43 r. znajdowało się 92 proc. ludności Górnego Śląska. Jeśli chodzi o zdawanie egzaminu z języka była skreślona na starcie, ponieważ nigdy nie miała z polskim styczności. Zaowocowało to tym, że miała obowiązek pracy, czyli musiała przymusowo pracować za darmo na rzecz Polaków. Mam osobiście duży żal do kraju, w którym się urodziłem i w którym mieszkam. Polska nigdy nie była ciekawa Śląska. A to jest bardzo fajny i bardzo ciekawy skrawek naszego kraju.
Bardzo ważna jest dla ciebie śląska tożsamość. Wspomniałeś o Ruchu Autonomii Śląska. Działasz w nim?
– Nie działam, bo jak już wcześniej mówiłem, raczej stronię od polityki. Jestem sympatykiem Ruchu, chociaż oczywiście nie wszystkie punkty ich statutu mi odpowiadają. Jednak sam zamysł tego Ruchu jest fajną sprawą. Powstaje właśnie Śląska Partia Regionalna. Zaczęli się koledzy bawić w politykę i mam nadzieję, że wyjdzie im to na zdrowie, ponieważ wszyscy potrzebujemy czegoś takiego. Oby nie dali się pochłonąć warszawskiemu stylowi uprawiania polityki. Kibicuję im. Kiedyś znany reżyser Kazmierz Kutz zarzucił wszystkim Ślązakom, cytuję, „dupowatość”, że chcemy swojego, ale tak naprawdę nie potrafimy o to walczyć i przyjmujemy kolejne ciosy na twarz od Polski, godząc się na to z uporem maniaka. Myślę, że skończył się czas na „dupowatość”, zaczął się czas na działanie. Chodzi już nie tyle o naszą teraźniejszość, co o przyszłość naszych bliskich, naszych dzieci. Nie chcę, żeby to zginęło. Śląskość potrafi być ciekawa. Sama zresztą wiesz, bo się tym zainteresowałaś. Jesteśmy spójnym społeczeństwem. Trzymamy się razem, ponieważ na przestrzeni lat przeżyliśmy wiele złego. Przytrafił się naszej historii fragment autonomii. I to był czas rozkwitu tego regionu.
Uważasz, że dzięki autonomii Ślązakom żyłoby się lepiej?
– Ruch Autonomii Śląska powstał nie po to, aby Ślązacy odzyskali tę autonomię z 1920 roku, tylko po to, żeby wszystkie regiony Polski zyskały autonomię. Po to, żeby Wielkopolska była autonomiczna, żeby Małopolska była autonomiczna, Mazowsze, Pomorze… Patrząc na polityczną mapę Europy, większość krajów wysokorozwiniętych ma regiony autonomiczne. Np. w Hiszpanii mamy ustrój zwany monarchią, gdzie rządzi król. Wszyscy tam płacą daninę – podatek na króla. I każdy godzi się na to bezwarunkowo. Każdy z autonomicznych regionów zarabia na siebie, więc może ten podatek spokojnie płacić. Większość zysków wypracowanych w regionie, pozostaje w regionie. Według mnie każdy region powinien być autonomiczny i powinien niezależnie zarządzać swoimi finansami. Jakiś procent wypracowanego zysku może trafiać do ogólnokrajowej kasy. To jest jak najbardziej słuszne. Nie wiem, czemu brniemy w centralizm, skoro się nie sprawdził, a my mamy ciekawszą alternatywę. Po to jest Ruch, żeby uzmysłowić wszystkim , że potrafimy zrobić coś sami. Podział na autonomiczne regiony się już sprawdził. Nie lubię Polaków za to, że nie potrafią jak w szkole podstawowej zżynać od kolegi. Skoro masz w ławce kumpla lepszego z matmy od ciebie, a ty jesteś kiepski (tak jak ja całe życie), to patrzysz mu przez łokieć i od niego zżynasz. Bo i tak sam niczego lepszego nie wymyślisz. My mamy sąsiadów, którzy są lepsi w niektórych kwestiach, ale z uporem maniaka brniemy w swoje. A oni by się pewnie nawet ucieszyli, jakbyśmy od nich coś zgapili.
Ruch Autonomii Śląska jest na tyle silny, by coś w tym temacie zwojować?
– To nie jest ani silna organizacja, ani ugrupowanie polityczne, tylko stowarzyszenie. Ale od czegoś trzeba zacząć. Najśmieszniejsze jest to, że ze strony stolicy pojawiają się zarzuty, że Ruch finansowany jest przez Angelę Merkel. To jest coś, co bawi mnie do łez. Stowarzyszenie utrzymuje się ze składek swoich członków. Składka na rok wynosi 12 zł, czyli złotówka na miesiąc.
Powiedziałeś wcześniej, że Ślązacy trzymają się razem. To samo widać zresztą na hardcorowej scenie. Jest o wiele bardziej zjednoczona niż np. scena w dużych miastach typu Kraków czy Warszawa.
– Rzeczywiście tak jest. Fajnie, że się tu wszyscy razem wspieramy. Mieliśmy okazję tego doświadczyć przy okazji organizowanej przez nas pierwszej edycji imprezy Kilofem w Łeb w Chorzowie. Zastanawialiśmy się, ile przyjdzie osób, czy w ogóle ktokolwiek przyjdzie i czy będzie sens organizować kolejną edycję imprezy. Okazało się, że przyszła cała scena. Może za wyjątkiem Łysego z Jastrzębia, który przyjść nie mógł, mimo że bardzo chciał (serdecznie go w tym miejscu pozdrawiamy), ale wspierał nas facebookowo. Przyszło mnóstwo znajomych i to jest fajne. Robić coś dla samego siebie jest ok, ale ważne jest to, kiedy ktoś to docenia.
Sami też tę scenę jednoczycie. Przy nagrywaniu pierwszej płyty, wpadliście na super pomysł, żeby zaprosić do chórków na swojej debiutanckiej płycie dużą grupę gości. Jako bardzo mało znana kapela, zebraliście naprawdę mocną ekipę Silesia Attack. Na taką skalę, jak wy, nikt chyba wcześniej tego w Polsce nie zrobił. Chłopaki chętnie wzięli udział w nagraniach?
– Gdyby połowa sceny Silesia Attack znalazła się na chórkach kolejnej płyty GLO, Minority lub Castetu, nie byłoby w tym nic dziwnego. A my rzeczywiście dopiero zaczynaliśmy. Na pomysł zaproszenia znanych wokalistów wpadł nasz basista Houek. Z perspektywy czasu możemy stwierdzić, że był to zajebisty pomysł. Wyszło spontanicznie. Napisaliśmy do wszystkich i odzew był niesamowity. Zajechaliśmy do Maćka do studia Waiting Room na trzy fury. Prawie zabrakło słuchawek. Zresztą wiecie, bo też byliście tam z Ernestem. Zabrakło jedynie pojedynczych osób. To było naprawdę coś pięknego! I naprawdę wielkie dla wszystkich, że nas nie olali. Znaleźć się na płycie z wami wszystkimi to była naprawdę wielka frajda.
O ile Bartek (ex Hard Case) i Houek (ex Tora, Tora, Tora) udzielali się przed Little Boyem w innych kapelach, to reszta zespołu raczej nie ma przeszłości scenicznej. Jak doszło do powstania kapeli?
– Pomysłodawcą i założycielem kapeli jest Houek, który wciągnął nas wszystkich do składu. Co do przeszłości scenicznej w tej kapeli, to tak naprawdę nie ma jej tylko ja. Pomijając fakt darcia się pod sceną i do mikrofonów kolegów. Występowałem też kiedyś na scenie, ale teatralnej. W kategorii epizodu kiedyś trzymałem się mocno z offowym teatrem. Ale to jest temat na osobny zajebisty wywiad. Nasz perkusista Szczypior grał z Houkiem w SuperSars. Ma też znanego na scenie brata Jacka, który też gra na bębnach. Szczypior nie miał więc wyjścia i też zaczął grać.
Paweł: – Ja w 2009 r. zacząłem grać w kapeli, która się nazywała New Life Creation. Graliśmy hardcore przez trzy lata. Potem poszedłem w metal. Grałem w kapeli Mantragore. Ale nie zagrałem z nimi żadnego koncertu, bo Hołek powiedział mi, że zakłada kapelę hardcorową. A że hardcore był zawsze bliższy moim zamiłowaniom muzycznym, porzuciłem metalowe granie na rzecz hardcore/punka. I tak znalazłem się w Little Boy’u. W 2016 dołączyłem też do kapeli Zbeer.
Tomek, jak zostałeś wokalistą?
– Houek powiedział mi kiedyś, że będę śpiewał u niego w kapeli. Jak widać na załączonym obrazku, tak się stało. Zmotywował mnie i zmobilizował, za co jestem mu wdzięczny. Sam nie miałem na tyle wiary we własne możliwości, żeby się tego podjąć. Houek dawał mi za każdym razem solidnego kopa i robi to do dziś. Little Boy zaczynał jako kapela z innym wokalistą – Pecetem. Ja byłem tzw. drugim. Zresztą nasz pierwszy koncert w Rudzie Śląskiej na urodzinach studia 77 tak wyglądał, że wokale były dzielone. Teraz pierwszy wokalista już z nami nie śpiewa. To efekt wspólnie podjętych decyzji. Nasze drogi po prostu się rozeszły, czasami tak bywa… Zastąpiłem go ja. I jestem do tej pory.
Wahałeś się, czy dasz sobie radę?
– To było kolejne wyzwanie, z którym przyszło mi się zmierzyć. Fantastyczna sprawa, polecam. Polecam hardcore zamiast leków psychotropowych. Oczywiście nadal uważam, że nie potrafię śpiewać. Są ludzie, którzy robią to o niebo lepiej, ale nie o to chodzi. Najważniejsze jest niespoczywanie na laurach, ciągłe samodoskonalenie się, dążenie do wewnętrznej perfekcji. Uczę się tego cały czas i w tym jest największa frajda. Każdy kolejny dzień na próbie jest inny i nie przypomina poprzedniego. Zdarzają się rzeczy, które mnie samego zaskakują. Jakiś czas temu zabrałem na próbę swoją córkę, która po tym, jak przelecieliśmy seta dwa razu i grubo się przy tym spociłem, powiedziała mi: „Stary, szacun!” Właśnie dla takich chwil warto żyć. Dla takich chwil warto to robić. Dla takich chwil, jakimi jest granie na żywo dla osób, które chcą tego słuchać. Dla kumpli z kapeli, którzy może uważają, że jestem kiepski, ale jeszcze mnie nie skreślili i dalej idą w zaparte, że mam być wokalista. Będę jechał dopóki starszy mi sił, gardła i w ogóle zdrowia. Na pewno nie wybieram się na razie na pynzyjo (przyp. red. emerytura).
Podczas koncertu w Chorzowie Kilofem w Łeb w styczniu ub. roku zagraliście kawałek – niespodziankę na dwa wokale. Na bas wskoczył Malin, który razem z Bartkiem grał kiedyś w Hard Case. Wyszło świetnie! To taka okazyjna reaktywacja czy myślicie nad stworzeniem wspólnie czegoś więcej?
– To była jednorazowa niespodzianka. I tu nasz ukłon w stronę kapeli Hard Case, która kiedyś funkcjonowała na tej scenie. Ich jeden kawałek znalazł się nawet na składance „Za krótko, za szybko”. To była bardzo fajna kapela. Utwór „Ile czuje nienawiści”, który zagraliśmy w Chorzowie, zawsze był mi bliski, ponieważ tekst jest poświęcony politykom, ich zachowaniom, ich hipokryzji i ignorancji. Byłem praktycznie na każdym koncercie Hard Case, jak jeszcze istnieli. Byłem pierdolonym groupie. To dlatego, że Bartek, który tam wtedy darł ryja, zawsze pozwalał mi na jakieś wspólne, wokalne popisy. Dla mnie to było fantastycznym doznaniem. I chyba właśnie wtedy polubiłem darcie się do majka.
Ja osobiście kibicuję, żebyście nagrali więcej kawałków na dwa wokale, bo zajebiście się według mnie uzupełniają. Są takie plany?
– W przygotowaniu mamy nowy kawałek na dwa wokale, do którego piszę już tekst od nie wiem kiedy. Ale na razie to niespodzianka.
Jakie najbliższe plany? Epka? Druga płyta?
– Uderzasz w czułą stronę. Pomysł epki przeszedł nam przez głowy. Ale na razie najbliższy plan, to nagrać coś nowego i rozpierdolić system.
Rozmawiała Kaśka, Hardcore Tattoo
- Wywiad ukazał się w “Chaos w mojej głowie” nr 17 z czerwca 2018
Zdjęcia z koncertu Little Boya na 5-leciu Studia Hardcore Tattoo, fot. FOTO GIG: