„Set, który wywarł na mnie największe wrażenie i pozostawił po sobie dość mocny ślad, to Wisdom In Chains. Tymczasem panowie z gwiazdorskich składów chyba powoli zaczynają odcinać kupony od budowanego przez lata statusu legendy” – pisze Damian o Persistence Tour 2020 we Wrocławiu, który odbył się 17 stycznia.
W ostatnim czasie odzwyczaiłem się chyba od dużych koncertów, na które przychodzi kilkaset, a nawet ponad 1000 osób. Zdecydowanie lepiej czuję się i bawię na imprezach mniejszych, bardziej kameralnych. Niestety, żeby zobaczyć „duże” kapele, czasami trzeba przemóc swoje wewnętrzne opory i udać się na tzw. „masówkę”.
Organizacyjnie Persistence Tour 2020 we Wrocławiu wypadł bardzo dobrze. Na wejściu raczej nie było większych problemów z oczekiwaniem w kolejce. Przynajmniej wtedy, kiedy ja wchodziłem do środka. Później mogło się coś zmienić, bo w hali nagle znalazło się dwa razy więcej osób niż na początku. Czasówka także odegrana w miarę punktualnie. Przyzwyczajony jestem do nawet godzinnych opóźnień, więc te 10 czy 15 minut nie robi na mnie najmniejszego wrażenia. Wiele osób mogło się irytować kolejkami do baru, no ale 1200 osób w trakcie koncertu trwającego prawie siedem godzin musi coś pić. Tyle o kwestiach organizacyjnych, przejdźmy do tego co najważniejsze, czyli do muzyki.
Set, który wywarł na mnie największe wrażenie i pozostawił po sobie dość mocny ślad, to koncert Wisdom In Chains. Od samego początku widać było zajebistą energię całego składu i niesamowity kontakt z publicznością, między innymi po reakcji osób, które znajdowały się pod sceną. Ta sztuka to było 30 minut bez słabego momentu. A zagrane na koniec „Chasing the Dragon” zwieńczyło i tak prawie idealny koncert. Typowi, który stał za mną też się chyba podobało, bo właśnie przez cały numer „Chasing…” intonował chórek. Nawet po zakończeniu numeru wyrwało mu się i „poleciał” z chórkiem a capella.
Po Wisdom In Chains na scenę wkroczył BillyBio z kolegami. Jakoś nie bardzo przepadam za tym projektem. Co prawda chwilę popatrzyłem na scenę i posłuchałem, ale nie urzekł mnie ten koncert w żaden sposób.
H2O za to zagrało jak dla mnie mega nierówny koncert. Nierówny pod względem energii i zaangażowania. Pierwsza połowa w moim odczuciu była dość spokojna, bez jakiś fajerwerków, do których chłopaki z Nowego Jorku zdążyli przyzwyczaić publikę przez te dwadzieścia kilka lat grania. Druga część koncertu była za to dużo lepsza. Nie było zjawiskowo, ale było poprawnie. Półgodzinny set, przekrój hitów i cover Dead Kennedys „Nazi Punk Fuck Off”. Tutaj pewnie można by było wspomnieć o aferach i aferkach z naziolami, którzy przyszli na koncert. Ja jednak nic na ten temat nie wiem, nie widziałem ich i nie będę się wypowiadał, bo o aferze dowiedziałem się dzień po koncercie.
I teraz czas na ostatni, jak dla mnie, występ tego wieczoru. Ostatni, bo po Street Dogs nic już nie zapisało się pozytywnie w mojej pamięci. Street Dogs zagrało bardzo ciekawego seta, którego słuchało się z wielką przyjemnością. Widziałem ich na żywo drugi raz i muszę przyznać, że nagrania studyjne nie oddają w pełni tego, co zespół ma do zaoferowania. Co ciekawe, sporo osób, które nie kojarzyło wcześniej kapeli, przeżyło bardzo pozytywne zaskoczenie. Niestety nagłośnienie trochę zepsuło odbiór całości, ale mimo wszystko koncert był bardzo, ale to bardzo dobry.
Po Street Dogs nadszedł czas na największe gwiazdy wieczoru. Niestety, mam wrażenie, że ich blask nieco (!) zbladł. Ostatnia płyta Agnostic Front jest poprawna i przyjemnie się jej słucha w tle, ale raczej nie odpalam jej, żeby rozkoszować się muzyką. Standardowe intro Agnostic Front i na scenie pojawia się nikt inny, jak pan Vinnie Stigma z dumnie uniesioną gitarą. Zaczyna się! Pierwsze dwa numery to było dla mnie jakieś nieporozumienie dźwiękowe. Może Roger nadepnął na odcisk panu akustykowi, ale wokal brzmiał tragicznie. Szczekanie małego, wkurwiającego pieska to przy tym miód na uszy. A pan Stigma chyba nie bez powodu na ostatnim winylu podpisany jest nie jako „gitarzysta”, ale jako „legend”, bo graniem tego nazwać już nie można. Choć z tego, co widziałem, ludzie bawili się zajebiście. Może to sentyment, może wybaczanie pewnych rzeczy kapeli, która ma status kultowej, a może po prostu chęć dobrej zabawy bez względu na wszystko.
W sumie wielki szacun dla tych wszystkich ludzi, którzy może długie lata czekali, żeby zobaczyć swoje ulubione kapele. Tak było według mnie z Gorilla Biscuits, ale nie wypowiem się więcej na temat tego koncertu, bo jakoś nigdy nie byłem fanem tego zespołu i nie jarał mnie ten występ. Z ciekawości zobaczyłem tylko pierwsze dwa numery.
Ogólnie rzecz ujmując koncert udany. Organizacyjnie pierwsza klasa, muzycznie mocno nierówno. Środkowa stawka kapel zdecydowanie skradła show, a panowie z gwiazdorskich składów chyba powoli zaczynają odcinać kupony od budowanego przez lata statusu legendy. Koncert zaliczony, ale raczej nie przejdzie u mnie do tych sztuk, które się wspomina z podnieceniem przy piwku.
Zdjęcia wykonane przez One Man Foto: