Skontaktuj się z nami!   +48 511 991 135

Tatuaż unplugged w wykonaniu Piotra Wojciechowskiego


Po 10 latach kolekcjonowania eksponatów związanych z historią tatuażu, Piotr Wojciechowski wreszcie zdecydował się wypróbować ręczne narzędzia do tatuowania ze swojej kolekcji. Na początek sięgnął po instrument z Tajlandii, ponieważ wydawało mu się, że ręczne “kropkowanie”, tzw. “dotwork” jest najprostszy dla kogoś, kto przez całe życie tatuował tylko maszynką elektryczną. Po trzech godzinach wzór był już gotowy. Jak podkreśla Piotr, to dopiero początek. Wkrótce w ruch mają pójść inne eksponaty z jego kolekcji. Tymczasem oddajemy głos Piotrowi, by sam opowiedział o wrażeniach z tatuowania, a przy okazji również o swojej kolekcji.


Od prawie 10 lat kolekcjonuję eksponaty związane z historią tatuażu. Zbieram dosłownie wszystko, co miało jakikolwiek związek z tatuowaniem na przestrzeni dziejów: narzędzia do tatuowania plemiennego z różnych stron świata (Borneo, Japonia, Birma, Tajlandia), stare artykuły prasowe, książki i publikacje (najstarsza księga pochodzi z końca XVIII w.), zdjęcia i fotografie (również eleganckie Carte De Visite z przełomu XIX i XX w.), ręcznie wykonywane wzory (najbardziej wiekowy jest szkicownik tatuatora z 1916 r.), wizytówki czy też oldskulowe maszynki elektryczne (najcenniejszy model Waltera Clevelanda z lat 30. XX w.).

Przez wszystkie te lata zbieram też informacje na temat swoich eksponatów i skrzętnie wszystkie upycham na dysku komputera. Jestem przez to jakby bliżej swych „skarbów”. To ułatwia mi zgłębianie historii sztuki, którą nie tylko kolekcjonuję, ale także uprawiam na co dzień. Pozwala mi to także pełniej zrozumieć specyfikę zjawiska tatuażu, drogę jego rozwoju oraz określić społeczno-polityczne tło, na bazie którego tatuowanie bardziej zbliżało się do sztuki bądź od niej oddalało. Nieraz zdarza mi się myśleć o danym okresie właśnie przez pryzmat tatuaży popularnych w danej epoce. Trzymając w ręku arkusz wzorów wykonanych w technice akwarelowej autorstwa takiej legendy jak np. Sailor Jerry, można też cofnąć się w czasie o kilkadziesiąt lat i popatrzeć na dany motyw pod kątem jego rozwoju, rozgryźć lepiej jego symbolikę i ikonografię. Czasem nawet wręcz poczuć się jak marynarz, który właśnie się zastanawia, jaki kolejny tatuaż będzie zdobił jego ciało i który najlepiej zilustruje jego ostatnie przygody.

Moja wrodzona dociekliwość doprowadziła mnie do momentu, w którym rozważania teoretyczne na temat przydatności różnych narzędzi oraz patentów znanych z historii zamieniają się w przemożną chęć wypróbowania w praktyce ich funkcjonalności. Najpierw zacząłem „odpalać” stare elektryczne maszynki i upajać się dźwiękiem ich pracy. Chociaż niektóre chodziły jak „traktor”, to nie mogę oprzeć się skojarzeniom, że stare maszyny są jak stare samochody: może ciężkie i masywne, ale zawsze solidne i piękne. Potem w swojej codziennej pracy tatuatora, wzorem starych mistrzów, przestałem używać wody do rozcieńczania pigmentów przy cieniowaniu. Dało to moim zdaniem świetne efekty, a cień wykonywany w ten sposób jest dużo trwalszy i mocniejszy…

W międzyczasie wielu znajomych podpytywało mnie, czy nie mam ochoty wypróbować plemiennych sprzętów do tatuowania ręcznego. Odpowiadałem nieśmiało, że raczej nie, ponieważ ręczne tatuowanie to rzemiosło bardzo trudne i wymagające wielu lat praktyki. Moja nieśmiałość szybko jednak znikła, gdy znalazłem dziewczynę, która na wieść o mojej kolekcji bez żadnych oporów zadeklarowała chęć podjęcia ryzyka i użyczenia swego ciała dla potrzeb wypróbowania jednego z moich narzędzi. Na pierwszy raz musiałem wybrać metodę najłatwiejszą, czyli hand poking, który polega na ręcznym wkłuwaniu igły poprzez pracę samym nadgarstkiem. Najlepiej nadającym się do tego celu narzędziem był dość tajemniczy przyrząd z Tajlandii, który zakupiłem za pośrednictwem internetu w 2004 roku. Po wstępnym naostrzeniu narzędzia, oczyszczeniu z zanieczyszczeń i wysterylizowaniu w silnym bakteriobójczym płynie o nazwie NI-712 Disinfecting-Cleaning Concentrate, zanurzyłem maszynkę na kilka godzin w alkoholu medycznym, by wypłukać silne substancje koncentratu. Następnie wysuszyłem instrument, zapakowałem w rękaw i narzędzie było gotowe do pracy.

Nazajutrz ustaliłem z klientką wzór, którym było stylizowane ornamentalne drzewo z dość precyzyjnie zaznaczonymi listkami, z mocno zarysowanym konturem i uproszczonymi korzeniami w postaci zębów wbijających się w podłoże. Miało to dla mnie wymiar symboliczny – trwanie przy swoich korzeniach, trzymanie się mocno tradycji. Korona drzewa swym ornamentalnym splotem, poprzez zasugerowaną „ósemkę”, symbolizować miała pewną cykliczność i nieskończoność . Odbiłem wzór na ciele klientki i przystąpiłem do wykonywania tatuażu. Moje pierwsze uderzenia igłą były bardzo powolne i nieśmiałe. Nie mając żadnych doświadczeń, bałem się zbyt głęboko wnikać igłą w naskórek. Zauważyłem, że ślady ukłuć są nikłe i mało wyraźne. Początkowo przestraszyłem się, że coś może być nie tak z narzędziem bądź z moim sposobem wkłuwania się w powierzchnię skóry. Po chwili dla porównania postanowiłem wziąć klasyczną igłę, którą montuje się do elektrycznej maszynki do tatuowania. Była to „ściśnięta trójka” do konturu. Zauważyłem wtedy, że taką igłą pracuje się dużo łatwiej, a ślad kropki po ukłuciu jest bardziej czytelny i precyzyjny. Dopiero po kilkunastu minutach pracy i wygenerowaniu bardziej zdecydowanych „pchnięć” nadgarstkiem ponownie sięgnąłem po swój tajlandzki instrument.

Za drugim razem szło mi już o wiele lepiej. Dużo grubsza i krótko ostrzona igła zostawiała bardzo mocny i zdecydowany ślad, ale dopiero po dość solidnym pchnięciu. Uświadomiłem sobie wtedy, że wzór, który pragnąłem wytatuować, bardzo bogaty w detal oraz oparty głównie na delikatnej kropce, nie bardzo nadaje się pod takie ostrze. Na szczęście projekt bogaty był też w mocniejsze podkreślenia liści, które bardziej nadawały się do tego, by wykonać je grubym ostrzem tajlandzkiego instrumentu. Podzieliłem więc pracę na dwie części. Mocniejsze akcenty wykonałem narzędziem z kolekcji, a wszystkie detale „ściśniętą trójką”. W międzyczasie spróbowałem jeszcze „ściśniętej piątki”, ale wydaje mi się, że pozostawiała ona kropkę mniej idealną. Dlatego po kilku minutach wróciłem do „trójki”. W ten sposób w ciągu około trzech godzin udało mi się wykropkować cały wzór. Na koniec użyłem jeszcze czerwonego koloru do podkreślenia kształtu ósemki wynikającego z układu gałęzi oraz położyłem białe rozjaśnienia w środkach czerwonych pól. Kolor wbijało się (o dziwo!) bardzo łatwo, ale być może było to wrażenie wynikłe z trzygodzinnego „rozgrzewania” nadgarstka. Pod koniec pracowało mi się chyba trochę skuteczniej niż na początku, gdy byłem lekko stremowany sprawdzeniem swych tatuatorskich umiejętności bez prądu, jak gdyby unplugged. Jak wyszło? Oceńcie sami.

Niebawem mam zamiar wypróbować kolejne narzędzia ze swojej kolekcji. Na pewno będę się dzielił wynikami swoich doświadczeń. Ten pierwszy raz otworzył przede mną nowe horyzonty i wiem na pewno, że nie spocznę, dopóki nie wypróbuję wszystkich technik tatuowania ręcznego. Mało tego, sięgnę niebawem także po niektóre stare maszynki elektryczne, nastawię je i postaram się wykonać tatuaż w sposób zbliżony do tego, w jakim dawni mistrzowie tatuowali w I poł. XX w. Tak więc wszystko dopiero przede mną…

Piotr Wojciechowski

 

Losowe zdjęcia

Hatebreed copenhagen_ink_festival_2012_20_20120529_2056894610 sick_of_it_all_20110407_1030050264 grudzidz_2010_20100501_1415447871 green_monster_20091102_1045126776 46458016_1980811788633810_5164029700435083264_n 50337165_1862286667215483_1627216804688429056_n IMG_20200209_145924 Kamila Dobrowolska